Bieganie
to recepta na wszystko. Rusz się z kanapy, a będziesz piękniejszy,
dostaniesz awans, a twoje dzieci zaczną się lepiej uczyć. Twoja
aktywność fizyczna czyni cię wielkim. Brzmi znajomo? Podobne hasła
każdego dnia jak mantra powielane są na portalach społecznościowych i
w powszechnej świadomości. Czy biegając rzeczywiście stajesz się
lepszym? Nie. Chyba, że chodzi o poprawienie wyniku w biegu na 10
km. W istocie bowiem, codzienne rozruchy o wschodzie Słońca nie są
w niczym doskonalsze od siedzenia przed telewizorem i popijania piwa.
Każdy ma swój własny przepis na szczęście i wcale nie musi być
nim przebiegnięcie maratonu, czy udział w triathlonie. Obrastające
w coraz większą popularność bieganie w niczym nie wyprzedza
tenisa stołowego, piłki nożnej, czy szachów korespondencyjnych.
Biegam, bo kocham góry, a dzięki tej formie wysiłku mogę mieć
ich najwięcej w najkrótszym czasie. Moja pasja ma korzystny wpływ
na kondycję, dlatego przez wzgląd na zamiłowanie do rywalizacji
startuję w zawodach. Nie uważam jednak, że dyscyplina sportu,
którą uprawiam jest szczególnym fenomenem. Choć rzeczywiście
samotność na łonie natury pozwala się wyciszyć i poukładać
myśli, nie uważam, że jest to przeżycie, dla którego warto z
uporem komiwojażera namawiać do tego pozostałych. Ktoś inny
odkryje Boga żeglując, odnajdzie spokój w pływackim basenie, albo
zakocha się w grze World of Warcraft. Nie uzurpujmy praw do
definicji szczęścia i dobrze spędzonego czasu, bo choć sportowy
styl życia jest w modzie, to jak każdy trend kiedyś przeminie.
Ważne jest, by mieć w życiu pasję - jej wybór należy tylko do
nas. Nie dajmy więc sobie wmówić, że jedynym ambitnym celem na
następny rok jest przebiegnięcie Biegu Rzeźnika, albo ukończenie
Ironmana. Dla wielu znacznie większe znaczenie może mieć dostanie
się na wymarzone studia, sukces zawodowy, albo szczęście rodzinne.
Zamiast więc spoglądać w statystyki Endomondo, zajrzyjmy w głąb
siebie i odpowiedzmy na pytanie, co tak naprawdę sprawia nam
radość. Cytując Allena Whatever Works!
wtorek, 24 lutego 2015
sobota, 21 lutego 2015
I Zimowy Półmaraton Gór Stołowych
|
Z niemałym
opóźnieniem, lecz wciąż w aurze niegasnącego entuzjazmu dzielę
się wrażeniami z I Zimowego Półmaratonu Gór Stołowych. Przed
rokiem, gdy zapisywałem się na I Zimowy Ultramaraton Karkonoski
tkwiłem w przeświadczeniu, że zimowe imprezy są jeszcze
dziewiczym kierunkiem, czekającym na pierwszych śmiałków, tak jak
Mount Everest czekał na Krzysztofa Wielickiego i Leszka Cichego. Nie
minęło jednak dużo czasu, by okazało się, że Amerykę
już odkryto, a biegów od stycznia do marca namnożyło się jak
grzybów po deszczu. Po ubiegłorocznych Wilczych Groniach i ZUK, tym
razem mój wybór padł na Pasterkę. Z jednej strony szukałem
okazji, by lepiej poznać Sudety, które wciąż są dla mnie
niezbadane, z drugiej zaś, zachęciły mnie pozytywne opinie o
Maratonie Gór Stołowych, który rozgrywa się w tym samym miejscu,
lecz latem. No i ważny był też dystans - wystarczająco krótki
jak na tę wczesną jeszcze porę sezonu i na tyle długi, by
odnaleźć motywację dla dalszej podróży. Na początku, ekipa
szturmowa miała być spora, ale w ostatecznym rozrachunku na polu
bitwy został tylko Rafał - najszybszy kozianin w Biegu na Hrobaczą
Łąkę - i ja. Transport ogarnęliśmy dość spontanicznie, bo na
dzień przed wyjazdem za pośrednictwem wydarzenia na fejsbuku
utworzonego przez organizatorów, gdzie ogłoszenia publikowali
uczestnicy szukający, albo udostępniający przejazd.
|
Kolejami
Śląskimi podjechaliśmy z Bielska - Białej do Katowic, skąd
zgarnął nas Kacper Tekieli - himalaista z Gdańska, który
wybierał się, by wystartować w biegu, a przede wszystkim
opowiedzieć o swojej niedawnej wyprawie na Broad Peak Middle.
[www.pkp.pl, z dnia 21.02.2015] |
Z
małymi przygodami, które spotkały nas gdzieś pomiędzy letnimi
oponami samochodu Kacpra a zasypaną śniegiem drogą do Pasterki,
dotarliśmy wieczorem do celu. Wobec braku miejsc w klimatycznym
schronisku przy samym starcie, musieliśmy zadowolić się noclegiem
na glebie w Domu Wypoczynkowym Szczelinka położonym w odległości
kilkuset metrów - atutem tej lokalizacji był fakt, że to właśnie
tam usytuowane było biuro zawodów. Od samego początku w powietrzu
wisiała niepowtarzalna atmosfera imprezy - gdy tylko wjechaliśmy
naszym ratrakiem do małej wioski na końcu świata, przywitał nas
blask czołówek i ślady speedcrossów pozostawione w świeżym
śniegu. Po kilku organizacyjnych zabiegach udaliśmy się po
pakiety startowe, na które składał się numer i... to wszystko.
Dawniej w takich sytuacjach narzekałem, dziś wiem, że to przejaw
profesjonalizmu. Nie potrzebuję przecież tony ulotek i próbek
maści przeciwzmarszczkowych, a jeśli zależałoby mi na pamiątkowej
koszulce, mogłem ją kupić za 45 zł. O to, by każdy wiedział, gdzie umieścić numer
startowy organizatorzy także zadbali, posługując się dość
intrygującą
ilustracją.
Pieczętujący odliczanie do startu strzał padł o godzinie 9:00. Pogoda dopisała, choć spore ilości śniegu utrudniały bieg czyniąc z niego dyscyplinę bardziej siłową niż wydolnościową. Trasa wydawała się malownicza, chociaż przyznam szczerze, że częściej spoglądałem pod nogi niż na zdumiewające formacje skalne. Niemniej, jakkolwiek nie sposób odmówić Górom Stołowym uroku, po raz kolejny Sudety zawiodły moje oczekiwania. Były sytuacje, w których po pokonaniu niemałej wysokości względnej, w chwili, w której wydawało mi się, że jestem już prawie w samym sercu gór, nagle wybiegłem na drogę, na której obok pozostałych zawodników ścigać mogłem się także z samochodami. Wydaje mi się, ze Sudety są znacznie bardziej zagospodarowane od Karpat, a przez to mniej dzikie i magiczne, co wcale nie oznacza, że kompletnie pozbawione atrakcyjności. Porównując je jednak do moich ukochanych Beskidów czuję nieustanny niedosyt.
[www.piotrdymus.com] |
Narzekać
nie można było natomiast na organizację. Była bezbłędna.
Przepływ informacji był błyskawiczny - zarówno tych publikowanych
w sieci, jak i ogłaszanych już na miejscu. Punkty kontrolne były
doskonale zaopatrzone, a ich obsługa życzliwa i pomocna. Poza
izotonikiem i wodą, dostępnymi na ciepło i na zimno, pod ręką
była także gorąca herbata i bufet, o którego zaopatrzeniu nie mam
zielonego pojęcia, bo w ferworze walki poprzestawałem na łyku
zimnego napoju.
[https://www.facebook.com/MaratonGorStolowych?ref=ts&fref=ts, z dnia 22.02.2015] |
Gdzieś
w połowie dystansu usłyszałem odległy krzyk Rafała "Dojadę
cię!". I dojechał. Nim jednak to się stało biegliśmy razem
prawie do samego końca. Rozstaliśmy się na 3 km przed metą, gdzie
przeprowadził atak wspinając się na 7 pozycję. Ja niestety w tym
starciu wypadłem znacznie gorzej, bo po morderczych schodach na
Szczeliniec na metę wbiegłem jako 12 zawodnik (4 w kategorii
wiekowej). Nawet nie spoglądając na piękną panoramę
rozpościerającą się ze szczytu wszedłem od razu do schroniska,
by rzucić się na herbatę, ciastka i inne słodycze. Nie wiedziałem na co
się zdecydować, więc jadłem wszystko jednocześnie uzupełniając
nadwyrężone zapasy energetyczne. Niedługo później linię mety
przekroczył także Kacper i drugi Rafał, który był towarzyszem
naszej podróży z Katowic.
Rozgościliśmy
się na schodach
przyjemnego schroniska, by po kilku kwadransach udać się w drogę
powrotną do Pasterki, która wbrew pozorom okazała się być trudniejsza
niż podejrzewaliśmy. Najpierw jednak warto poruszyć pewną drażliwą
kwestię, która po ukończeniu biegu niejednej osobie stanęła w
gardle kością niezgody. Wyposażenie obowiązkowe i kary czasowe.
Postanowienia regulaminu nakazywały każdemu zawodnikowi, by miał
przy sobie kurtkę przeciwwiatrową, folię NRC, czapkę, rękawiczki
oraz telefon. O ile ostatnie trzy punkty zdawały się nie sprawiać
problemu, sprawy zaczęły komplikować się wobec pierwszych dwóch.
Dla wielu kurtka stanowiła zbędny balast, a co do folii, nie mieli
pomysłu, gdzie ją schować, a przede wszystkim kupić. W pierwszej
kolejności warto zauważyć, iż spór wokół konsekwencji
wyciąganych z braków w obowiązkowym wyposażeniu jest nieco
zatrważający, przede wszystkim przez wzgląd na to, że wskazana
lista jest nie tyle wyliczeniem ekwipunku obligatoryjnego, co
oczywistego. Jakkolwiek Góry Stołowe nie mają charakteru gór
wysokich, wciąż są areną igrzysk sił przyrody, wobec których
nierzadko w zupełnym zaskoczeniu pozostajemy bezradni. Dlatego nie
wyobrażam sobie wyjścia w góry bez koca termicznego, który na
potrzeby biegu zwinąć można w rulon i spiąć gumką, tak by
zmieścił się w niedużej kieszeni.
|
Drugą
kwestią jest natomiast fakt doliczania piętnastominutowych kar
czasowych za każdy brakujący element. Prawdą jest, że regulamin
przewidywał listę pozycji obowiązkowych, jednakże nie regulował
on sankcji za niespełnienie postawionych warunków, pozbawiając
przepis możliwości egzekucji. Warto jednak zauważyć, że Piotr
Hercog przed startem kilkukrotnie powtarzał, że za każdą
brakującą pozycję przewiduje karę 30 minut. Jakkolwiek trudno
nadać takiemu pouczeniu charakter źródła prawa, należy pamiętać,
że są to zawody szczebla amatorskiego i co do wielu kwestii
obowiązują niepisane zasady dżentelmeństwa. Dlatego też,
jakkolwiek faktem jest, że warunki formalne przedmiotowych regulacji
nie zostały spełnione, organizator faktycznie wskazywał obowiązki
i konsekwencje ich niezrealizowania. Mając to na względzie, nie
można przyznać racji pretensjom osób, które świadomie zaniedbały
zrealizowania powinności, wobec jakiej wszyscy pozostawali równi - sam biegnąc przez chwilę obok Marcina Świerca, pod którego
adresem kierowane były różne zarzuty, widziałem, że miał przy
sobie kurtkę. Zmniejszenie dolegliwości do 15 dodatkowych minut
było natomiast przywilejem organizatora, który zdecydował się
potraktować naruszających regulamin zawodników nieco łagodniej.
Wokół tej sytuacji też można dyskutować w nieskończoność. Czy
przypadkiem poprzez zmniejszenie kary nie działał na szkodę
zawodników, którzy stracili kilka pozycji przez to, że osobie przed nimi dodano nie 30 minut, a 15? Wobec tej trudnej dyskusji na myśl
przychodzi mi tylko jedno rozwiązanie, które postuluję już od
dawna. Koniecznym jest przykładać większą dbałość do tworzenia
regulaminów tak, by z jednej strony były kompletne i spójne, z
drugiej zaś niesprzeczne z obowiązującym prawem. Ucząc się na
przedmiotowych błędach, informację o obowiązkowym wyposażeniu
umieściłbym w osobnym punkcie, nie zaś w postanowieniach
końcowych, po którym wskazałbym precyzyjnie możliwe dolegliwości
za niezrealizowanie obowiązków wynikających z regulaminu.
Wracając
do spraw zdecydowanie bardziej przyjemnych, a także przyziemnych, bo
rozgrywających się już kilkaset metrów niżej i rozchodzących się
wokół alkoholu, zabawy oraz wszelkich innych uciech ducha i ciała,
po czasie spędzonym na Szczelińcu zbiegliśmy schodami podążając
za Rafałem, który zamiast do Pasterki zaprowadził nas do
położonego po przeciwległej stronie góry Karłowa. Tam jednak po
wypiciu grzańca w lokalnej restauracji udało nam się zabrać
samochodem z jedną z organizatorek Zimowego Ultramaratonu
Karkonoskiego aż do samego biura zawodów, dzięki czemu obyło się
bez większych strat. Po posiłku i dekoracji, w czasie której
wyróżniony został także Mistrz Kóz w Skyrunningu, jakiemu udało
się zająć 2 miejsce w kategorii mężczyzn do 30 roku życia, nadeszła
pora na prezentację Kacpra. Przedstawił mnóstwo pięknych zdjęć,
które były ilustracją jego niesamowitej relacji z wyprawy w
Karakorum.
[www.buszka.pl] |
Później
było już coraz weselej. Myślę, że przez długi czas będę
wspominał wieczorną saunę i kąpiel w balii, z której rzucaliśmy
się wprost w głęboki śnieg. Do tego klimat schroniska w Pasterce
i impreza na strychu... Sądzę, że warto było tam pojechać nie
tylko dla samego biegu, ale także dla wspaniałej oprawy. Nie wiem
jeszcze czy wrócę na kolejną edycję - wszak lubię odkrywać nowe
miejsca i stawiać czoła kolejnym wyzwaniom, niemniej zdecydowanie I Zimowy Półmaraton Gór
Stołowych zajmie w moim sercu szczególną pozycję.
Subskrybuj:
Posty (Atom)