Imprezy sportowe

sobota, 21 lutego 2015


I Zimowy Półmaraton Gór Stołowych

[http://maratongorstolowych.pl/zimowy-polmaraton-gor-stolowych/, z dnia 22.02.2015]

Z niemałym opóźnieniem, lecz wciąż w aurze niegasnącego entuzjazmu dzielę się wrażeniami z I Zimowego Półmaratonu Gór Stołowych. Przed rokiem, gdy zapisywałem się na I Zimowy Ultramaraton Karkonoski tkwiłem w przeświadczeniu, że zimowe imprezy są jeszcze dziewiczym kierunkiem, czekającym na pierwszych śmiałków, tak jak Mount Everest czekał na Krzysztofa Wielickiego i Leszka Cichego. Nie minęło jednak dużo czasu, by okazało się, że Amerykę już odkryto, a biegów od stycznia do marca namnożyło się jak grzybów po deszczu. Po ubiegłorocznych Wilczych Groniach i ZUK, tym razem mój wybór padł na Pasterkę. Z jednej strony szukałem okazji, by lepiej poznać Sudety, które wciąż są dla mnie niezbadane, z drugiej zaś, zachęciły mnie pozytywne opinie o Maratonie Gór Stołowych, który rozgrywa się w tym samym miejscu, lecz latem. No i ważny był też dystans - wystarczająco krótki jak na tę wczesną jeszcze porę sezonu i na tyle długi, by odnaleźć motywację dla dalszej podróży. Na początku, ekipa szturmowa miała być spora, ale w ostatecznym rozrachunku na polu bitwy został tylko Rafał - najszybszy kozianin w Biegu na Hrobaczą Łąkę - i ja. Transport ogarnęliśmy dość spontanicznie, bo na dzień przed wyjazdem za pośrednictwem wydarzenia na fejsbuku utworzonego przez organizatorów, gdzie ogłoszenia publikowali uczestnicy szukający, albo udostępniający przejazd.

[https://www.facebook.com/MaratonGorStolowych?ref=ts&fref=ts, z dnia 22.02.2015]

Kolejami Śląskimi podjechaliśmy z Bielska - Białej do Katowic, skąd zgarnął nas Kacper Tekieli - himalaista z Gdańska, który wybierał się, by wystartować w biegu, a przede wszystkim opowiedzieć o swojej niedawnej wyprawie na Broad Peak Middle. 

[www.pkp.pl, z dnia 21.02.2015]
 
Z małymi przygodami, które spotkały nas gdzieś pomiędzy letnimi oponami samochodu Kacpra a zasypaną śniegiem drogą do Pasterki, dotarliśmy wieczorem do celu. Wobec braku miejsc w klimatycznym schronisku przy samym starcie, musieliśmy zadowolić się noclegiem na glebie w Domu Wypoczynkowym Szczelinka położonym w odległości kilkuset metrów - atutem tej lokalizacji był fakt, że to właśnie tam usytuowane było biuro zawodów. Od samego początku w powietrzu wisiała niepowtarzalna atmosfera imprezy - gdy tylko wjechaliśmy naszym ratrakiem do małej wioski na końcu świata, przywitał nas blask czołówek i ślady speedcrossów pozostawione w świeżym śniegu. Po kilku organizacyjnych zabiegach udaliśmy się po pakiety startowe, na które składał się numer i... to wszystko. Dawniej w takich sytuacjach narzekałem, dziś wiem, że to przejaw profesjonalizmu. Nie potrzebuję przecież tony ulotek i próbek maści przeciwzmarszczkowych, a jeśli zależałoby mi na pamiątkowej koszulce, mogłem ją kupić za 45 zł. O to, by każdy wiedział, gdzie umieścić numer startowy organizatorzy także zadbali, posługując się dość intrygującą ilustracją.


Pieczętujący odliczanie do startu strzał padł o godzinie 9:00. Pogoda dopisała, choć spore ilości śniegu utrudniały bieg czyniąc z niego dyscyplinę bardziej siłową niż wydolnościową. Trasa wydawała się malownicza, chociaż przyznam szczerze, że częściej spoglądałem pod nogi niż na zdumiewające formacje skalne. Niemniej, jakkolwiek nie sposób odmówić Górom Stołowym uroku, po raz kolejny Sudety zawiodły moje oczekiwania. Były sytuacje, w których po pokonaniu niemałej wysokości względnej, w chwili, w której wydawało mi się, że jestem już prawie w samym sercu gór, nagle wybiegłem na drogę, na której obok pozostałych zawodników ścigać mogłem się także z samochodami. Wydaje mi się, ze Sudety są znacznie bardziej zagospodarowane od Karpat, a przez to mniej dzikie i magiczne, co wcale nie oznacza, że kompletnie pozbawione atrakcyjności. Porównując je jednak do moich ukochanych Beskidów czuję nieustanny niedosyt.

[www.piotrdymus.com]

Narzekać nie można było natomiast na organizację. Była bezbłędna. Przepływ informacji był błyskawiczny - zarówno tych publikowanych w sieci, jak i ogłaszanych już na miejscu. Punkty kontrolne były doskonale zaopatrzone, a ich obsługa życzliwa i pomocna. Poza izotonikiem i wodą, dostępnymi na ciepło i na zimno, pod ręką była także gorąca herbata i bufet, o którego zaopatrzeniu nie mam zielonego pojęcia, bo w ferworze walki poprzestawałem na łyku zimnego napoju.

[https://www.facebook.com/MaratonGorStolowych?ref=ts&fref=ts, z dnia 22.02.2015]


Gdzieś w połowie dystansu usłyszałem odległy krzyk Rafała "Dojadę cię!". I dojechał. Nim jednak to się stało biegliśmy razem prawie do samego końca. Rozstaliśmy się na 3 km przed metą, gdzie przeprowadził atak wspinając się na 7 pozycję. Ja niestety w tym starciu wypadłem znacznie gorzej, bo po morderczych schodach na Szczeliniec na metę wbiegłem jako 12 zawodnik (4 w kategorii wiekowej). Nawet nie spoglądając na piękną panoramę rozpościerającą się ze szczytu wszedłem od razu do schroniska, by rzucić się na herbatę, ciastka i inne słodycze. Nie wiedziałem na co się zdecydować, więc jadłem wszystko jednocześnie uzupełniając nadwyrężone zapasy energetyczne. Niedługo później linię mety przekroczył także Kacper i drugi Rafał, który był towarzyszem naszej podróży z Katowic.


Rozgościliśmy się na schodach przyjemnego schroniska, by po kilku kwadransach udać się w drogę powrotną do Pasterki, która wbrew pozorom okazała się być trudniejsza niż podejrzewaliśmy. Najpierw jednak warto poruszyć pewną drażliwą kwestię, która po ukończeniu biegu niejednej osobie stanęła w gardle kością niezgody. Wyposażenie obowiązkowe i kary czasowe. Postanowienia regulaminu nakazywały każdemu zawodnikowi, by miał przy sobie kurtkę przeciwwiatrową, folię NRC, czapkę, rękawiczki oraz telefon. O ile ostatnie trzy punkty zdawały się nie sprawiać problemu, sprawy zaczęły komplikować się wobec pierwszych dwóch. Dla wielu kurtka stanowiła zbędny balast, a co do folii, nie mieli pomysłu, gdzie ją schować, a przede wszystkim kupić. W pierwszej kolejności warto zauważyć, iż spór wokół konsekwencji wyciąganych z braków w obowiązkowym wyposażeniu jest nieco zatrważający, przede wszystkim przez wzgląd na to, że wskazana lista jest nie tyle wyliczeniem ekwipunku obligatoryjnego, co oczywistego. Jakkolwiek Góry Stołowe nie mają charakteru gór wysokich, wciąż są areną igrzysk sił przyrody, wobec których nierzadko w zupełnym zaskoczeniu pozostajemy bezradni. Dlatego nie wyobrażam sobie wyjścia w góry bez koca termicznego, który na potrzeby biegu zwinąć można w rulon i spiąć gumką, tak by zmieścił się w niedużej kieszeni.

https://www.facebook.com/MaratonGorStolowych?ref=ts&fref=ts, z dnia 22.02.2015]

Drugą kwestią jest natomiast fakt doliczania piętnastominutowych kar czasowych za każdy brakujący element. Prawdą jest, że regulamin przewidywał listę pozycji obowiązkowych, jednakże nie regulował on sankcji za niespełnienie postawionych warunków, pozbawiając przepis możliwości egzekucji. Warto jednak zauważyć, że Piotr Hercog przed startem kilkukrotnie powtarzał, że za każdą brakującą pozycję przewiduje karę 30 minut. Jakkolwiek trudno nadać takiemu pouczeniu charakter źródła prawa, należy pamiętać, że są to zawody szczebla amatorskiego i co do wielu kwestii obowiązują niepisane zasady dżentelmeństwa. Dlatego też, jakkolwiek faktem jest, że warunki formalne przedmiotowych regulacji nie zostały spełnione, organizator faktycznie wskazywał obowiązki i konsekwencje ich niezrealizowania. Mając to na względzie, nie można przyznać racji pretensjom osób, które świadomie zaniedbały zrealizowania powinności, wobec jakiej wszyscy pozostawali równi - sam biegnąc przez chwilę obok Marcina Świerca, pod którego adresem kierowane były różne zarzuty, widziałem, że miał przy sobie kurtkę. Zmniejszenie dolegliwości do 15 dodatkowych minut było natomiast przywilejem organizatora, który zdecydował się potraktować naruszających regulamin zawodników nieco łagodniej. Wokół tej sytuacji też można dyskutować w nieskończoność. Czy przypadkiem poprzez zmniejszenie kary nie działał na szkodę zawodników, którzy stracili kilka pozycji przez to, że osobie przed nimi dodano nie 30 minut, a 15? Wobec tej trudnej dyskusji na myśl przychodzi mi tylko jedno rozwiązanie, które postuluję już od dawna. Koniecznym jest przykładać większą dbałość do tworzenia regulaminów tak, by z jednej strony były kompletne i spójne, z drugiej zaś niesprzeczne z obowiązującym prawem. Ucząc się na przedmiotowych błędach, informację o obowiązkowym wyposażeniu umieściłbym w osobnym punkcie, nie zaś w postanowieniach końcowych, po którym wskazałbym precyzyjnie możliwe dolegliwości za niezrealizowanie obowiązków wynikających z regulaminu.

Wracając do spraw zdecydowanie bardziej przyjemnych, a także przyziemnych, bo rozgrywających się już kilkaset metrów niżej i rozchodzących się wokół alkoholu, zabawy oraz wszelkich innych uciech ducha i ciała, po czasie spędzonym na Szczelińcu zbiegliśmy schodami podążając za Rafałem, który zamiast do Pasterki zaprowadził nas do położonego po przeciwległej stronie góry Karłowa. Tam jednak po wypiciu grzańca w lokalnej restauracji udało nam się zabrać samochodem z jedną z organizatorek Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego aż do samego biura zawodów, dzięki czemu obyło się bez większych strat. Po posiłku i dekoracji, w czasie której wyróżniony został także Mistrz Kóz w Skyrunningu, jakiemu udało się zająć 2 miejsce w kategorii mężczyzn do 30 roku życia, nadeszła pora na prezentację Kacpra. Przedstawił mnóstwo pięknych zdjęć, które były ilustracją jego niesamowitej relacji z wyprawy w Karakorum. 

[www.buszka.pl]

Później było już coraz weselej. Myślę, że przez długi czas będę wspominał wieczorną saunę i kąpiel w balii, z której rzucaliśmy się wprost w głęboki śnieg. Do tego klimat schroniska w Pasterce i impreza na strychu... Sądzę, że warto było tam pojechać nie tylko dla samego biegu, ale także dla wspaniałej oprawy. Nie wiem jeszcze czy wrócę na kolejną edycję - wszak lubię odkrywać nowe miejsca i stawiać czoła kolejnym wyzwaniom, niemniej zdecydowanie I Zimowy Półmaraton Gór Stołowych zajmie w moim sercu szczególną pozycję.


Kuba

niedziela, 24 sierpnia 2014 roku


Ultra Sky Marathon 6xBabia

 

Ultra Sky Marathon 6xBabia jest z pewnością... no właśnie, czy był to bieg? Czołganie się pod wiatrołomami, przeprawa przez rzekę i nieustanne błądzenie w szuwarach przypominały raczej podchody, albo rajd przygodowy niż bieg górski. Niemniej, była to impreza niezapomniana. Niezapomniane bywa jednak także porażenie piorunem, padnięcie ofiarą pobicia i pogryzienie przez psy. Czy "wyjątkowe" i "niepowtarzalne" mają, więc w przypadku tych zawodów znaczenie pozytywne? W mojej ocenie niekoniecznie. Bieg został bowiem przekombinowany do granic możliwości. Koncepcja imprezy miała sprowadzić się do zdobywania Babiej Góry z każdej możliwej strony, w tym trasą wytyczoną poza szlakiem turystycznym. Podobnie jak większość moich kolegów i zawodników, których spotkałem w drodze na polskie Kilimandżaro zrozumiałem, że trasa zawodów poprowadzi wszystkimi szlakami turystycznymi, którymi dotrzeć można na szczyt uwzględniając symboliczne (w końcu to Chaszczok) odcinki offroad'u na jednej z dróg. Okazało się jednak. że w to właśnie fragmenty wiodące szlakiem sprowadzone zostały do marginalnych. W około dziewięćdziesięciu procentach trasa prowadziła bowiem przez chaszcze, błota i bezdroża. I to można by jednak wybaczyć (wszak niemało eleganckich stokówek, po których bieg to czysta przyjemność), gdyby nie fakt, że trasa wytyczona została bez ładu, składu i jakiejkolwiek logiki. Kartą przetargową zawodów miało być niebotyczne przewyższenie liczące w przybliżeniu 7600 m. Warto jednak zauważyć, że metry w pionie uzyskano po fizolsku, na tak zwanego chamca. Aż roiło się od niepotrzebnych trawersów, zbiegów tylko po to, żeby za chwilę podchodzić, czy odcinków, które były zupełnie nie po drodze. Odnieść można było wrażenie, że organizator próbując wyjść na przeciw kilku ideom jednocześnie chwycił zbyt wiele srok za ogon. Królowa Beskidów z każdej możliwej strony, ascent anihilation, czy rajd przygodowy? W konsekwencji, zamiast otrzymać jeden fantastyczny bieg, uzyskaliśmy zlepek trzech różnych formuł, które razem prezentowały się komicznie (szczególnie ostatni fragment podejścia pod stok narciarski na chwilę przed metą).

Chore okazały się także (a właściwie to przede wszystkim) limity czasowe. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że biegu 6xBabia w regulaminowych 17 godzinach nie zdołał ukończyć żaden zawodnik. Na całym świecie dla biegów o podobnym profilu trasy przewiduje się limity w okolicach 30 godzin. Jak widać poziom polskich biegów górskich pozwala jednak na skrócenie tego czasu niemalże o połowę. Nie pozwalając jednocześnie zawodnikom się rozpędzić, rzucając im pod nogi nie tylko przysłowiowe, ale także te dosłowne kłody.

Warto zwrócić także uwagę na wyniki biegu. Pomimo, że Lucjan Chorąży przekroczył linię mety po regulaminowym czasie, jego nazwisko widnieje w tabeli finisherów. Jemu podobnym było wielu innych zawodników, którzy na kilometry przed metą schodzili z trasy, ze względu na niezmieszczenie się w limicie. Sam po około 70 km zmagań, pomimo sporych rezerw siły i zapału do walki, musiałem skończyć swoją przygodę, gdyż zajmując szóstą pozycję open nie wyrobiłem się w czasie określonym przez organizatora.

Zadziwiająca była jeszcze jedna okoliczność. Wysokość wpisowego nie była mała - 190 zł szereguje bieg raczej wśród tych droższych. Dlaczego więc, na całej trasie, dla trzech równoległych biegów stosowano ręczny pomiar czasu?

Tytułem końca pragnę zwrócić uwagę na myśl, która przyświecała mi, gdy na przełaj przemierzałem morze jagodowych krzaków. Jak to jest, że tak wielkie trudności spotyka organizacja Biegu Ultra Granią Tatr, który w całości biegnie po szlakach turystycznych, dodatkowo zabezpieczony przez sędziów i wolontariuszy, podczas, gdy w Babiogórskim Parku Narodowym pozwala się na tak bezmyślną dewastację środowiska? Większość trasy prowadziła bowiem przez bezdroża parku narodowego. Biorąc pod uwagę fakt, że bieg osaczał Babią Górę z każdej możliwej strony, płoszyliśmy zwierzynę, nie pozostawiając jej jednocześnie miejsca do ucieczki. Ponadto, sporadycznie zauważyć dało się na ziemi puste opakowania po batonach i żelach energetycznych, a otoczenie w wielu miejscach wyglądało jak po przemarszu wojska.

Moim zdaniem ten bieg to kpina i hańba dla polskiego sportu.


Kuba
 

wtorek, 12 sierpnia 2014 roku


Gruby Chudy Wawrzyniec


 
Tegoroczny Wawrzyniec, choć chudy, przygotował dla nas naprawdę grubą imprezę :) zawody z najwyższej pułki organizacyjnej, które w szranki śmiało mogą stawać z moim tegorocznym faworytem - Zimowym Ultramaratonem Karkonoskim!

Profesjonalne podejście i zaangażowanie, którego przedsmak dostaliśmy na Wilczych Groniach znów zauważyć dało się już w biurze zawodów w Rajczy. W krótkiej ankiecie należało odpowiedzieć na szereg pytań dotyczących między innymi preferencji co do miejsca noclegu, pory przybycia na start oraz trasy biegu - 50+ vs. 80+. Przywołane kwestie, a także kilka innych informacji zebranych w wywiadzie pozwoliły organizatorom przygotować się, by w dniu zawodów stanąć na wysokości zadania zaspokajając nawet najbardziej wygórowane wymagania każdego z około siedmiuset startujących.

Po odbiorze pakietów startowych (dwie chusty Inov8 w prezencie) wraz z Arturem (Tri Szerpa) - tegorocznym multimedalistą Mistrzostw Polski w Skyrunningu - oraz Julią, reprezentantką polskiego Chamonix, która zwyciężyła wśród kobiet na krótkiej trasie, ulokowaliśmy się w szkole w Ujsołach (dostępna była także możliwość noclegu w Rajczy), kierowani myślą, że łatwiej będzie podjechać do Rajczy przed startem niż czołgać się tam po przekroczeniu linii mety.

Noc była krótka. W okolicach 2 nad ranem regularne pochrapywanie współlokatorów z niewielkiej sali lekcyjnej spotkało akompaniament dziesiątek budzików, które w zmowie zaczęły zrywać nas ze snu. Szybka toaleta, coś na ząb i ruszyliśmy na start... Pierwsze kilometry biegu napawały optymizmem - było chłodno, a momentami dało się odczuć orzeźwiające podmuchy wiatru. Niestety warunki ulegały szybkim zmianom, by wraz ze wschodem Słońca odebrać resztki nadziei na bezbolesne ukończenie wyścigu. Rachowiec przywitał nas morzem mgieł, które aż prosiło się o chwilę przerwy i krótką sesję zdjęciową. Niestety żwawe tempo, które trzymałem od strzału inaugurującego gonitwę pozwoliło mi jedynie na rzut oka i chwilę wzruszenia. Trzeba było jednak gnać dalej tocząc batalię o jedną z pierwszych dziesięciu pozycji. Wschód Słońca zastałem gdzieś przed Raczą, gdzie przez jakiś czas biegłem z Dominikiem, z którym tydzień wcześniej mieliśmy okazję ścigać się na Skrzyczne w Biegu po Złote Kierpce :) Tym razem to on zostawił mnie za plecami, zmuszając do samodzielnych zmagań z temperaturą, która na halach rozkręcała się jak w piekarniku.

Trasa oznaczona była bezbłędnie. Wstążki rozwieszone co kilkadziesiąt metrów wskazywały kierunek w każdym wątpliwym punkcie. Podejrzewam, że część zawodników prawdopodobnie się ze mną nie zgodzi, po tym jak zgubili trasę gdzieś między Rachowcem a Zwardoniem, jednakże wypadki się zdarzają, a bieg wydarzeń w takich sytuacjach sypie się jak domino. Wystarczy pobiec za kimś, kto błędnie odczyta oznaczenie, by pociągnąć za sobą kolejnych zawodników. Szczęśliwie, do pakietu dołączone były mapki, które umożliwiały zapoznanie się z trasą przed rozpoczęciem biegu i odnalezieniem się na szlaku już w jego trakcie. Najważniejsze w tej kwestii było dla mnie jednak wyraźne rozróżnienie dwóch rozchodzących się tras, czego brakowało np. na Wielkiej Prehybie. Ogromny baner na Wielkiej Rycerzowej oraz spoczywający pod nim wolontariusze jednoznacznie wskazywali, którędy wiedzie trasa 50+, a którędy 80+. Pomylenie dróg w tym miejscu zdawało się niemożliwe.

W odróżnieniu od poprzednich edycji, w których nie miałem szczęścia startować, pogoda pozwoliła zawodnikom delektować się wspaniałymi panoramami Beskidu Żywieckiego, Śląskiego oraz Małej Fatry. Pozwoliła też upodlić się do granic możliwości zachęcając nawet do picia z kałuży. Większość trasy od Raczy do Przegibka wiodła w kamuflażu drzew, które dawały nieco cienia, chroniąc przed udarem. Gdy wyczerpałem już cały zapas płynów poczułem się niczym Newton po uderzeniu jabłkiem, by wykrzyknąć Archimedesowskie "Eureka!", w chwili, w której przypomniałem sobie o tym, że po drodze mijać będę obfite źródełko, gdzie uzupełnię fatalne braki. Do Przegibka dobiegłem po 3 godzinach i 48 minutach uwzględniając krótką przerwę na uzupełnienie płynów. Punkt odżywczy nie pozostawiał nic do życzenia, z tym, że mnie interesowały jedynie pomarańcze. Rzuciłem się na nie jak Piotruś Pan na pocałunek od ulubionej Wendy, po to, by przez chwilę poczuć się jak w Nibylandii. Szybko okazało się jednak, że nie ma żadnego kapitana Haka, a jeszcze 25 km, które muszę pokonać radząc sobie bez magicznego pyłu. Staczając się z Muńcuła miałem już łzy w oczach, a Ujsoły w dole wydawały się odległe niczym najbliższy sklep, w którym zapłacę kartą. Dotarłem jednak szczęśliwie z różową (prawdopodobnie - jestem daltonistą) Wawrzyńcową opaską na ręku, tracąc co prawda jedną pozycję na ostatnim podejściu, ale zyskując dwie na zbiegu. Po przekroczeniu linii mety padłem na kolana, by w swoim męczeństwie pochylić się we wspomnieniu patrona biegu, który zginął w ogniu, jakiemu my również próbowaliśmy stawić czoła.

Przewyższenie było niewielkie, ale nogi bolały. Trasa była niedługa, a wydobywała najgłębsze rezerwy sił. Punkt odżywczy był obfity, a i tak umierałem z pragnienia. Podsumowując - Chudy Wawrzyniec to wcale nie takie rurki z kremem! Ale i tak było klawo! :)

Krótka trasa zamknięta na 11 pozycji w 5 godzin i 44 minuty :)

P.S. Najgorętsze pozdrowienia dla mojej mamy :)

P.S. 2. Zdjęcie ukradłem od Tri Szerpy :)

P.S. 3. Świetnie, że na mecie sprawdzane było obowiązkowe wyposażenie. Nie jestem fanem obligatoryjnego ekwipunku, ale uważam, że gdy jest już on przewidziany, to warto go egzekwować, by regulamin nie zamienił się w farsę (jak np. na Zimowym Ultramaratonie Karkonoskim, gdzie, choć wymagany sprzęt można było liczyć w kilogramach, znaczna część zawodników nie zabrała na trasę nawet jego minimum).  

Kuba


niedziela, 29 czerwca 2014 roku


XI Bieg Rzeźnika



Okiem Jakuba:

Śpieszmy się kochać Rzeźnika, tak szybko odchodzi... Powyższe słowa najlepiej chyba oddają nastrój przemijania towarzyszący przekroczeniu mety kultowego już biegu, jaki w tym roku po raz pierwszy skończyłem w Wołosatem. Gdy na szyi zawisa medal, na zegarze zatrzymuje się czas, a emocje studzone są porcją zimnego piwa, bezpowrotnie ulatuje niepowtarzalna magia wyjątkowej imprezy, której znów posmakować będzie można dopiero za rok. Trudno właściwie powiedzieć czy chodzi o trasę, formułę biegu, czy po prostu o Bieszczady, ale rokrocznie w piątek po Bożym Ciele od Komańczy po Ustrzyki Górne i Wołosate w powietrzu wisi atmosfera nie do ubrania w słowa.

Bieg Rzeźnika to jedna z tych pozycji, które można tylko kochać, albo nienawidzić. Nie ma więc sensu rozwodzić się nad tym, czy jedzenie na punktach było smaczne, a pakiet startowy wystarczająco obfity (tak na marginesie, fajnie, że dali rzeźnickie buffy). Było tak, jak na Rzeźnika przystało - trochę sportu, trochę pikniku, a trochę patosu, który przechodząc ciarkami po plecach dawał do zrozumienia, że to, co ważne dzieje się właśnie tu i teraz.

Jedyne, co w tym roku zaskoczyło to pogoda - wyjątkowo sucho i chłodno, czyli idealne warunki na rekord trasy. I rekord padł.

Choć z początku nie mogliśmy ustalić wspólnego tempa, pierwsze punkty kontrolne pokonywaliśmy zgodnie z planem. W Cisnej pojawiliśny się po około 3h30min, co bardziej nas cieszyło niż martwiło. Tym bardziej, że po drodze obyło się bez kryzysów, a ponadto zrobiliśmy tez krótki przystanek, by zrzucić zbędny balast ;) problem zaczął się od niefortunnego zbiegu z Fereczatej, gdzie Łukasz doznał fatalnej kontuzji biodra, która przeszkadzała mu w dalszym biegu. I choć sił wciąż miał sporo, zmuszeni byliśmy obniżyć tempo, co przypłaciliśmy utratą szansy na złamanie bariery 10 h, które jeszcze na Okrągliku wydawało się nam jedynie formalnością. Jednakże, chociaż bieg przez Połoninę Wetlińską przypominał bardziej spacer niż wyścig, udało się nam przekroczyć linię mety po około 10h45min.

W ferworze walki, gdy pot i krew przysłaniają nam zasadniczą kulturę i dobre obyczaje, zapomina się czasami o najprostszych wyrazach grzeczności i ciepła. I choć mogłoby się wydawać, że po dotarciu do Ustrzyk Górnych egoistycznie wyruszyłem sam na trasę wersji hardcore, z którą Łukasz nie mógł zmierzyć się ze względu na swą nieszczęśliwą dolegliwość, czułem wobec niego ogromną wdzięczność i szacunek za przebyte wspólnie 77 km. Ruszyłem dalej, bo nie chciałem stracić szansy, by podjąć wreszcie wyzwanie najpiękniejszej części Biegu Rzeźnika. Wielkie dzięki Łukasz! Jesteś wielki!

Z Ustrzyk ruszyłem z grupą, która leciała na kolokwialne ukończenie. I choć tempo pozostawiało wiele do życzenia, można było w spokoju cieszyć się widokami z najpiękniejszej części Bieszczadów, które były nagrodą za przebytą mękę.

Rutyna nie zna pojęcia 'świętość' i z czasem sięga po wszystko, co nas dziwi i zachwyca odbierając świeżość i ciekawość nowych doświadczeń. Był to już mój piąty Bieg Rzeźnika i z bólem muszę przyznać, że piękne panoramy Bieszczadów już mi się opatrzyły, a biegnąc patrzyłem częściej pod nogi niż przed siebie myśląc o wyniku, a nie o zapierających dech w piersiach przestrzeniach. Z jednej strony odbiera to radość biegu, z drugiej jednak pozwala odnajdywać w tej imprezie to, co najlepsze, to, do czego wracać chce się szósty raz z rzędu. I bez wątpienia jest to niepowtarzalny klimat. Bieg Rzeźnika ma bowiem w sobie coś, co różni go od innych zawodów. Coś, co sprawia, że ekscytację czuje się już na miesiące przed biegiem, a noc przed startem nie można zmrużyć oka. Atmosfera nie do skopiowania.

Bieg, jak co roku, oceniam na plus. Szkoda tylko, że nie udało nam się złamać 10h, ale jest to poprzeczka do przeskoczenia w przyszłym roku. Cieszę się za to, że wreszcie pękło 100 km :) jedyne, o co można mieć żal, to meta w Wołosatem, o której nawet bym się nie dowiedział, gdyby ktoś mi nie uświadomił, że właśnie ją przekroczyłem.

Do zobaczenia za rok!


Kuba



  niedziela, 15 czerwca 2014 roku


 Zakopiański Weekend Biegowy z Sokołem

 

Z małym opóźnieniem, ale jest! Relacja z Zakopiańskiego Weekendu Biegowego z Sokołem :) Był to dla mnie start bardzo spontaniczny. Miejsce na liście startowej Biegu Sokoła miałem, co prawda, już od kilku miesięcy, niemniej pakiet na Bieg Marduły udało mi się wyszarpać na ostatnią chwilę, nie mówiąc już o Biegu Zamoyskiego, na jaki zapisałem się w przeddzień zawodów.

Wsiadając w Krakowie w piękną limuzynę spod Szwagropolskiego szyldu nie wiedziałem jeszcze, że już niedługo rozpocznie się trzydniowy armagiedon, po którym będę żwawy jak wojenny inwalida.

Zakopane przywitało mnie deszczem. Gdy wiadome było już, że obaj z Łukaszem wystartujemy w Biegu Marduły, długo zastanawialiśmy się czy wobec trudnych warunków pogodowych nie odpuścić sobie Sokoła, oszczędzając siły na następny dzień i nie ryzykując kontuzji przed Rzeźnikiem. Chwila przejaśnienia przed samym startem rozwiała jednak nasze wątpliwości i wraz z grupą znajomych ustawiliśmy się na linii startu. Z początku planowaliśmy potraktować bieg jako rozgrzewkę, jednakże cień rywalizacji, jaki rzucił jeden z moich trójmiejskich kolegów tuż przed biegiem sprawił, że zapragnąłem podjąć wyzwanie i podejść do wyścigu poważnie. Widoki nie powalały na kolana, ale nawet, gdyby, z któregoś punktu na trasie dało się dostrzec Himalaje (albo własne plecy, jak zdarza się Tri Szerpa - zwłaszcza przy piwie na Gubałówce ;) ), to zamiast przed siebie wciąż spoglądałbym pod nogi. Wytyczony szlak był bowiem niezwykle trudny technicznie - sporo śliskich kamieni, strome podejścia, szybkie zbiegi i masa atrakcji w postaci drewnianych mostków i schodów, dzięki którym można było poczuć się jak w Księdze Dźungli. Bieg skończyłem z czasem 1h27min zajmując 8 pozycją w kategorii open i 2 w kategorii mężczyzn do 30 roku życia. Niedługo po mnie na metę przybiegł też Łukasz.

Sobota rozpoczęła się od miłej niespodzianki, jaką była piękna pogoda, która przywitała nas, gdy tylko wyjrzeliśmy przez okna naszego hostelu położonego tuż przy linii startu na zakopiańskich Krupówkach. Trasa była bardzo wymagająca - duże przewyższenie na stosunkowo krótkim dystansie. Punktów odżywczych było sporo, więc zdecydowałem się biec bez żadnego obciążenia. Na rozgrzewkę podbieg do Kuźnic. Dalej Nosal, znowu Kuźnice, Dolina Jaworzynki, Murowaniec, Czarny Staw Gąsienicowy, Przełęcz Karb, Przełęcz Liliowe i Kasprowy Wierch. Następnie zbieg pod kolejką, podczas którego nadarzyły się okazje do wykonania kilku akrobacji na śniegu. Tym sposobem ponownie znaleźliśmy się w Kuźnicach, z których został tylko niepozorny, a morderczy podbieg do Kalatówek. Ulokowanie mety w tym miejscu było świetnym pomysłem ze względu na doskonałe piknikowe warunki, którym sprzyjał nasz pobiegowy rozrywkowo-alkoholowy nastrój.

Gdy okazało się, że mam duże szanse na wejście do top 10 całego Grand Prix zdecydowałem się na start w ostatnim wyścigu całego cyklu. Nie było łatwo, tym bardziej że na pokuszenie wodziła mnie wiśniówka, która niektórych zaprowadziła w nocy aż na Nosal ;) Bieg do Morskiego Oka to 10 km asfaltu z 400 m przewyższenia. Choć brzmi niepozornie, pod dwóch dniach intensywnych startów była to katorga. Tym bardziej, że do Palenicy ledwie dotarłem o własnych siłach. Nie znając statystyk ostatnich biegów myślałem o złamaniu 40 minut, jednakże warunki szybko zweryfikowały moje pobożne życzenia - do mety dotarłem po 48 minutach i 48 sekundach :)

Po podsumowaniu wyników z całego Grand Prix udało mi się zająć 5 pozycję :) Myślę, że to miła pamiątka i odhaczenie całego cyklu na swojej 'to do list', ponieważ w przyszłości prawdopodobnie ograniczę się jedynie do Biegu Marduły. Całość organizacyjnie pierwszoligowa :) Mnóstwo sanitariuszy - wydawać mogłoby się, że na każdego zawodnika przypada po jednym. Oznaczenie trasy również bezbłędne. Niczego nie brakowało także dekoracjom, które odbywały się w Kinie Sokół, gdzie można było spocząć wygodnie w kinowych fotelach. Niedosyt pozostawiają jedynie punkty odżywcze, na których najczęściej dostać można było jedynie wodę. Bieg był krótki, więc dało się go ukończyć na sucho, niemniej zamiast wodą, chętniej napoiłbym się dobrym izotonikiem. Szkoda też, że zakończenia biegów odbywały się tak wcześnie, bo atmosfera i warunki na mecie Biegu Marduły zachęcały, by spędzić na Kalatówkach cały dzień wylegując się w słońcu i popijając najlepszy izotonik na świecie ;)

Start zdecydowanie na plus :) fajne koszulki w pakietach,dobra organizacja i piękne widoki :) na pewno tu wrócę, o ile uda mi się złapać miejsce na liście!

P.S. Właściwie to nie miałem nic pisać, a jedynie ograniczyć się do podziękowań dla dwóch koleżanek ;) Tytułem końca, przynajmniej częściowo uczynię zadość ich życzeniu pozdrawiając z tego miejsca Anię i Sarę, która wie, co to prawdziwe żołnierskie życie :D

HEJ KU GÓROM!
 

Kuba 



niedziela, 27 kwietnia 2014 roku


Wielka Prehyba



Okiem Jakuba:

 

Wielka Prehyba to jeden z trzech biegów skupionych pod szyldem Biegów Górskich w Szczawnicy. To właśnie na jego maratońskiej trasie postanowiliśmy zmierzyć z Łukaszem swoje siły w ramach przygotowań do XI Biegu Rzeźnika. Od czego zacząć? Myślę, że od tego, co na myśl przychodzi pierwsze - zawiodłem się! Nie tego oczekiwałem zachęcony opinią znajomych, którzy rok temu startowali w debiutanckiej edycji zawodów.

Na samym początku w oczy rzucił się pakiet startowy. Wiadomo, że to nie jego zawartość jest w podobnych imprezach najważniejsza, niemniej sądzę, że worek na śmieci, garść ulotek i mapa to trochę za mało. Szczególnie mając na uwadze sporą wysokość opłaty startowej.

Kolejną kwestią jest organizacyjny chaos. Ekipa organizatorów była podczas biegu niedostrzegalna, niemalże nieobecna. I mimo, że najpewniej uczestniczyła w imprezie, nie zabezpieczyła trasy w takim stopniu, by oszczędzić zawodnikom frustracji i chwil zwątpienia. Byłem przekonany, że po wydarzeniach z BUT nikt nie wpadnie już na pomysł oznaczenia trzech różnych, krzyżujących się tras tą samą taśmą. Uprzedzając argument uprzedniego zaopatrzenia nas w szczegółową mapę, chciałbym zauważyć, że nie był to bieg na orientację, a trudne warunki atmosferyczne sprawiły, że nie zwracając uwagi na kolory szlaku, szukałem wstążek przygotowanych przez organizatora (szczególnie mając na względzie fakt, że w niektórych miejscach trasa schodziła z wytyczonego szlaku turystycznego). Na wyciąganie mapy nie było natomiast czasu - to dystans maratoński, gdzie liczy się każda sekunda, a nie bieg ultra na dystansie kilkuset kilometrów. W konsekwencji, kilkukrotnie pomyliłem trasę wracając na właściwą drogę tylko dzięki pomocy uprzejmych rywali. Największą katastrofą był jednak start zabezpieczany przez ratowników GOPR na quadach. Jak wyścig otwierać może ktoś, kto nie zna trasy? Jeden z nich zatrzymał się bowiem na moście blokując przejście, co odebrane zostało przez zawodników jako zabezpieczenie przed skręceniem na niewłaściwą trasę. Po chwili okazało się jednak, że ratownik zatrzymał się bez powodu, a szlak, jakim pobiegliśmy był trasą Hardego Rollingu, do którego oznaczenia użyto takich samych wstążek. W związku z tym, już na samym początku cała czołówka biegu straciła około minuty na poszukiwanie właściwej drogi. Przez pierwsze kilometry nie mogłem przestać zastanawiać się nad logistycznym bezładem otwarcia biegu. Skoro do dyspozycji były dwa pojazdy, dlaczego jeden nie zatarasował niewłaściwej drogi, a drugi nie pojechał odpowiednią?



Aby nikt nie pomyślał o tych zawodach jako o fatalnej katastrofie, przejdę do tego, co w Wielkiej Prehybie najlepsze - trasy :) Wybór szlaku był bezbłędny. Co prawda zabrakło nam odrobiny szczęścia, bo przy odpowiednich warunkach pogodowych prawie przez cały czas mielibyśmy przed sobą panoramę Tatr, niemniej nierzadko, gdzieś między jedną chmurą a drugą odsłaniały się malownicze pienińskie hale. I choć wydawało się, że przewyższenie nie będzie imponować, to stopień nachylenia i częstotliwość wielu podejść były katem dla płuc, które już prawie wypluwałem i drogą krzyżową moich wyczerpanych nóg. Jeśli chodzi o warunki pogodowe, to nie powstydziłby się ich nawet Bieg Katorżnika. Ogromne ilości błota sprawiały, że większość zawodników przekraczając linię mety wyglądała jak po opuszczeniu ćwiczeń na wojskowym poligonie. Nawierzchnia była bardzo śliska. Najtrudniej było po przejściu w Pieniny, gdzie dominowało trawiaste podłoże, po którym miejscami można było ślizgać się jak po lodowisku. Zdumiała mnie tym samym przyczepność moich nowych butów Saucony Kinvara TR 2. Po tym jak spisały się wczoraj, bez chwili wahania mogę powiedzieć, że to najlepsze buty, w jakich dane było mi biegać. I choć momentami zbiegałem na nieustannym lekkim poślizgu, na 43 km przytrafił mi się tylko jeden upadek. Punktem odniesienia może być zawodnik w butach Kalenji, z którym spotkałem się na trasie. Na zbiegach amortyzował on upadki tyłkiem, twarzą, plecami i całą resztą ciała nie mogąc postawić bezpiecznego kroku. Niewątpliwym plusem z początku mżawki, a później rzęsistej ulewy było zmniejszenie zapotrzebowania organizmu na płyny oraz niewielka ilość turystów na szlaku. Na tych trudno jednak narzekać, bo w większości ustępowali przejścia i wspierali zawodników serdecznym pozdrowieniem.

Trasa liczyła około 43 km, które pokonałem w 4 godziny 23 minuty i 8 sekund. Szczęśliwie bez żadnego kryzysu i bolesnych kontuzji :) szkoda tylko, że poza dziewczyną i garstką kibiców na mecie nie czekał prawie nikt. Nawet o pamiątkowy medal musiałem prosić. Nie wspomnę już o tym, że warto byłoby zabezpieczyć dla finiszujących folie NRC. Wielu przemoczonych i zmarzniętych zawodników po przekroczeniu linii mety trzęsło się bowiem jakby dostali ataku epilepsji. Nie chcę jednak ciągle narzekać. Zdarzają się przecież biegi, przy których popełnia się znacznie więcej kardynalnych błędów niż przy wczorajszym. Problem w tym, że ten mnie po prostu nie ujął. Tak, jak dla przykładu, bezapelacyjnie zrobił to Bieg Rzeźnika, Maraton Bieszczadzki, czy Zimowy Ultramaraton Karkonoski (pomimo monotonnej trasy i tony obowiązkowego wyposażenia w plecaku). Świetna trasa to niestety za mało.



Nie wiem czy wrócę, ale i tak bardzo dziękuję za udany weekend! :) 


Okiem Łukasza:




W mojej opinii Maraton w Szczawnicy był całkiem dobrą impreza. Zachęcony opiniami z poprzedniej edycji, na bieg zapisalem się pod koniec lutego. A oto moje przemyślenia :

Pakiet startowy ubogi, ale w końcu część wpisowego idzie na fundację walczącą z nowotworami , dlatego zamiast 17 buffa tudzież 20 bidonu wole numer i mapę.

Minusem jest słabe oznakowanie biura zawodów , trzeba by pomyśleć o lepszym oznaczeniu zwłaszcza ze II edycja ściągnęła więcej startujących.

Sam start odbył się sprawnie, nie było zbędnych przemówień ;) niestety tu należy zaznaczyć ze chłopaki z GOPRu nie popisali się prowadzeniem biegu i po 500 m czołówka znalazła się w połowie stawki w wąskim gardle. Na nasze szczęście kolejny kilometr prowadził szeroka droga przez Szczawnice i zwiększonym nakładem sił można było odpracować stratę.

Później było juz lepiej , od około 7 kilometra ukształtowała się bardzo fajna grupa, wraz z Jackiem i Pawłem bieglismy razem do schroniska pod Durbaszka. W tym miejscu chłopaki stracili trochę pary i zostali w tyle.
Ten fragment (od schroniska) był tez najtrudniejszy w całym biegu , nie dość że z nieba lal deszcz to jeszcze co jakiś czas wyrastały przed nami ściany na które trzeba było się wspinać aby dobiec do mety.

Co do punktów żywieniowych , nie korzystałem z żadnego, ale z tego co zaobserwowałem były one całkiem sensownie zaopatrzone.

Na metę dobiegłem z czasem 4h33 minuty (a przynajmniej taki miałem na zegarku i tak mnie wyczytano) jednak na oficjalnych wynikach mój czas to 4h42 , nie wiem skąd te dodatkowe minuty, ale próbuje to wyjaśnić mailowo.




Ze swojego biegu jestem zadowolony. Obawy budził mój stan zdrowia , od poniedziałku tliło się we mnie jakieś przeziębienie ale na szczęście w dniu startu czułem się w miarę ok.

Myślę, ze za rok tu wrócę z racji tego, że mam ochotę sprawdzić o ile poprawie czas na sucho ;)

 
 
czwartek, 13 marca 2014


Zimowy Ultramaraton Karkonoski





Okiem Jakuba:

Gdyby opisać Zimowy Ultramaraton Karkonoski w biblijnej przypowieści, byłbym w niej niewiernym Tomaszem, który wkłada dłoń w rany organizatorów, by uwierzyć, że poziom przygotowanego przez nich biegu to prawdziwy cud.

Od samego początku podchodziłem do tych zawodów dość sceptycznie. Z jednej strony, po wrześniowych przygodach na Beskidy Ultra Trail stałem się nieco ostrożny wobec imprezowych debiutów, z drugiej zaś pomysł organizacji ultramaratonu w warunkach zimowych wydawał mi się szaleństwem, które nie odbędzie się ze względów bezpieczeństwa. Jak bowiem komentowali znajomi z GOPR: "wpuszczenie 150 osób w góry w warunkach lawinowych to proszenie się o tragedię". Cóż... myliłem się!

Im bliżej było do startu, tym więcej wątpliwości budził zimowy charakter biegu. Właściwie, bardziej odpowiednim byłoby nazwanie zawodów Wiosennym Ultramaratonem Karkonoskim. Z tego też względu dziwiło milczenie organizatorów w kwestii ewentualnych zmian regulaminu w zakresie obowiązkowego wyposażenia na trasie. Późniejsze poprawki zdawały się natomiast niezbyt adekwatne do warunków pogodowych panujących aktualnie w górach. Brakowało również regularnych informacji dotyczących szczegółowego stanu trasy, jakie były wzorowo przedstawiane przed Wilczymi Groniami w Beskidzie Żywieckim.

O tym, że organizatorzy potraktowali wyzwanie poważnie można było przekonać się już w czasie odprawy w biurze zawodów. Wprowadzenie do biegu było bardzo precyzyjne i profesjonalne - dokładne opisanie sposobu znaczenia szlaku, wskazanie newralgicznych punktów oraz szczegółowe określenie warunków panujących na trasie. Miłym zaskoczeniem był także pakiet startowy - baton i żel energetyczny Nutrend'a, 2 maści do masażu - rozgrzewająca oraz regenerująca - chusta od Icebug'a, dokładna mapa trasy i jej okolic, solanka do kąpieli oraz pamiątkowa koszulka. Niemniej, pomimo wiosennej aury, organizatorzy nie ustępowali w kwestii odciążenia plecaków. Wydaje mi się, że obok zakazu startu w krótkim stroju mógł być to najbardziej drażliwy temat wieczoru.

Bieg ruszył z centrum Karpacza o godzinie 5:05. Zaskakiwała temperatura powietrza - było bardzo ciepło, mimo że do wschodu Słońca pozostawało wciąż trochę czasu. Z początku żałowałem, że ubrałem się zbyt grubo - termoaktywna koszulka i oddychająca bluza razem wydawały się stanowić o jedną warstwę za dużo. Tego, że żałowałem pożałowałem jednak przy podejściu na Śnieżkę. Słońce już wzeszło, ale wiatr i mróz nie oszczędzały moich nagich dłoni. Zlitowałem się nad nimi kilkaset metrów przed szczytem, wyjmując z plecaka rękawiczki. Dalej musiałem zmierzyć się z lodową rynną, która kończyła się kilkadziesiąt metrów przed Domem Śląskim. Był to jedyny moment, w którym zazdrościłem zawodnikom wyposażonym w kolce - na pozostałych odcinkach, ze względu na małą ilość śniegu w dolnych partiach gór oraz długi etap poprowadzony drogą stanowiłyby one jedynie niewygodny ciężar.

Wiele osób dzieli bieg na dwie części - do Śnieżki i za Śnieżką. Pierwsza miałaby być znacznie trudniejsza od drugiej, gdzie przewyższenie było już nieznaczne, a długi zbieg od Hali Szrenickiej przyjemny i niewymagający technicznie. W mojej ocenie sytuacja jest jednak odwrotna. Odcinek przed Śnieżką był bardzo szybki, bo twardy i bezśnieżny. Można było rozwijać spore prędkości na zbiegach, a przy podejściach znaleźć solidne odbicie. Ponadto, krajobraz ulegał dynamicznym zmianom, więc było również ciekawie. Za Śnieżką zaczynała się natomiast śnieżna pustynia pełna monotonii i księżycowych widoków. Było dość grząsko, więc pomimo braku wymagających podbiegów, trudno było się odbić, co skutkowało wrażeniem, że nogi ledwie odrywają się od podłoża. Umieszczenie punktu odżywczego wewnątrz schroniska nie zachęcało do zatrzymania się w celu szybkiej regeneracji. Trudno mieć o to pretensje, gdyż nieruchome czuwanie na mrozie może być dla wolontariuszy uciążliwe, niemniej skutkiem było ominięcie stacji odświeżania. W rezultacie musiałem zmierzyć się z nagłym uderzeniem głodu. W czasie żadnych wcześniejszych zawodów nie marzyłem tak bardzo o jedzeniu. Wyobrażałem sobie tłustą zupę pomidorową z makaronem, pierogi ruskie i gorącą herbatę. Zadowolić musiałem się jednak żelami energetycznymi i izotonikiem z bukłaka. Konsekwentnie więc wpadłem do punktu odżywczego w schronisku Odrodzenie jak wygłodniałe dziecko, które od tygodnia nie miało nic w ustach. Szczęśliwie stoły z jedzeniem oraz napojami ustawione były na zewnątrz, w związku z czym krótka przerwa nie powodowała dużej straty czasowej. Po zjedzeniu dwóch pomarańczy i banana oraz łyku herbaty ruszyłem dalej. Wtedy właśnie znów zacząłem żałować swojego zbyt ciepłego ubioru. Słońce grzało już znacznie mocniej, a temperatura była zdecydowanie wyższa niż w chwili podejścia na Śnieżkę. Od tamtej pory konsekwentnie się przegrzewałem biegnąc z poczuciem ogromnego dyskomfortu. Na kolejnych punktach już się nie zatrzymywałem. Nie miałem także okazji, by cieszyć się pięknymi widokami jakie miały podobno rozpościerać się znad Śnieżnych Kotłów. Czas mijał jednak szybko i ani się obejrzałem, gdy byłem już na Hali Szrenickiej skąd rozpocząłem szybki zbieg do Jakuszyc, jaki odarł mnie z resztek sił. Na metę wpadłem wyczerpany do granic swojej wytrzymałości, do których zbliżyłem się starając się o mocny finisz i broniąc piętnastej pozycji w klasyfikacji open. Po udekorowaniu mojej piersi pamiątkowym medalem kolejne chwile spędziłem na kolanach próbując dojść do siebie. Całość zamknąłem w 5 godzin i 32 minuty.

W czasie całych zawodów w oczy rzucała się ogromna ilość wolontariuszy wspierających zawodników na trasie. Było ich około 80. Wszyscy to rodzina, przyjaciele lub znajomi Tomka Kowalskiego, dla którego pamięci odbył się bieg. W wielu miejscach można było spodziewać się pamiątkowych zdjęć, nagrań wskazania właściwego kierunku, czy po prostu słów otuchy. Wielkie dzięki i szacunek Wam za to!

Jeśli chodzi o listę skarg i wniosków, przywołać można dwie kwestie. Pierwszą jest wyposażenie obowiązkowe. I nie chodzi tu o jego poszczególne elementy, bo jak się okazało, nawet przy najkorzystniejszych warunkach meteorologicznych, w razie wypadku i nagłego ochłodzenia organizmu, u góry może być naprawdę nieprzyjemnie. Problemem jest jednak nieuczciwe odciążanie się przez część zawodników. Większość osób biega pewnie dla przyjemności i własnej satysfakcji, w związku z czym nie będą za wszelką cenę walczyć z kilkuset gramowym przeciążeniem. Dla tych jednak, którym zależy na każdej sekundzie każdy gram różnicy jest na wagę złota. Dlatego też myślę, że dobrym pomysłem byłoby sprawdzanie na mecie obowiązkowego ekwipunku w plecaku wśród zawodników zajmujących nagradzane pozycje i ewentualne doliczanie im kary czasowej. Pozbycie się kurtki, dodatkowej warstwy docieplającej i ograniczenie ilości płynu w bukłaku do 500 ml stanowić może ogromną różnicę. Rozmiary plecaków spotykanych na trasie pozwalały natomiast przypuszczać, że nie mieszczą one wszystkich rzeczy z obowiązkowej listy. Drugą kwestią jest zaś oznaczenie szlaku przed wschodem Słońca. Rozróżnienie właściwego kierunku na podstawie wstążek nie sprawiało żadnego problemu w ciągu dnia. Problem był jednak przed świtem. Bez światła trudniej jest bowiem rozpoznać kolory. To bijące z czołówki jest natomiast zbyt słabe, by bez większych trudności zidentyfikować z oddali kolor szarfy. Tym bardziej, gdy jest się daltonistą. Dlatego też, przez pierwsze kilometry potrzebowałem chwili zastanowienia, by wiedzieć, który kierunek wybrać na skrzyżowaniu. Widziałem bowiem kilka szarf, których koloru nie mogłem w mroku określić. Musiałem więc przyglądać się z bliska, by móc wybrać odpowiednią drogę.

Bieg oceniam na zdecydowany plus. Świetna organizacja, trasa, której nie miałem dotychczas okazji pokonać, piękna pogoda i doskonała oprawa. Nie wiem jednak czy wrócę. Szlak jest bowiem dość nudny. Dzień po biegu wyruszyłem nim na dwudniową turystyczną wycieczkę z plecakiem. Widoki wcale nie powalały na kolana - z jednej strony niziny, z drugiej góry poszlachtowane stokami narciarskimi i wyciągami. Załamuje także kostka brukowa położona na grzbiecie, mająca pozornie ułatwiać pokonanie szlaku. W rzeczywistości jest ona przekleństwem zarówno w kwestii wygody, jak i estetyki. Schroniska przy trasie bardziej odpychają niż przyciągają. Wielkie molochy, dla których trafniejszą nazwą będzie hotel, czy nawet motel górski, do którego turystom wstęp jest wzbroniony. Świetnym przykładem jest Dom Śląski, w którym pobiera się od gości opłatę przy każdorazowym korzystaniu z toalety, a zza filaru wygląda nieśmiało kula dyskotekowa. Ponadto, poza wyjściem na grzbiet, szlaki nie są trudne technicznie. Bieg, czy marsz nimi przypomina raczej spacer po deptaku niż górski trening, albo wyprawę.

Mając na względzie powyższe, w krótkich słowach chciałbym wyrazić swoje wzruszenie i oczarowanie:

FUCK YOU KARKONOSZE !

... i wracam we wspaniałe Beskidy!


Kuba 


 niedziela, 9 lutego 2014


 
Wilcze Gronie

[źródło: https://www.facebook.com/WilczeGronie/photos/a.123280207839046.26832.123278464505887/236948796472186/?type=1&theater; dnia 31 marca 2015 roku]



Okiem Łukasza: 

 

 
Pobudka przed 6, nastawienie od rana całkiem dobre, z Krakowa wyjechaliśmy o 7, w Rajczy byliśmy o 9. Obsługa biura zawodów bardzo sprawna, wydawanie numerów nie zajęło nawet 5 min. Plus dla organizatorów za zipy do przyczepienia chipa ( jak ktoś akurat zabrał Salomony to wie jak te okrągłe chipy pasują do sznurówek zaciskowych).

Start o godzinie 11, początek trochę chaotyczny, ktoś się nagle po coś cofa, ktoś rusza w obłędzie przewracając parę osób- nic to, jakoś udało się uciec z tego wąskiego gardła i wbiec na główną drogę prowadzącą przez Rajczę.

Pierwsze 2km asfaltowe, stawka się rozciąga, tempo dość mocne (momentami schodzę poniżej 3’50, ale hamuje się bo wiem, że po przyjemnym kawałku zaczyna się 4km podbieg). Po asfaltowym odcinku skręcamy na stokówkę, początkowo jedynym problemem jest błoto, na 4 km dobiegamy do lodowego jęzora i zaczynają się schody, a raczej zjeżdżalnia, stawiam źle nogę i cofam się o dobre 10m na 4 łapach. Podbieg mija raczej na spokojnym truchcie poza paroma lodowymi momentami gdzie bezpieczniej jest iść.

Pierwszy zbieg na trasie- piękne widoki, ale i ostre zakręty, udaje się dobiec w jednym kawałku do drugiego asfaltowego odcinka, tam odrabiam stratę z lodowego jęzora. Po 7km punkt odżywczy (smak wody kokosowej wzbudza zdziwienie).

Od tego momentu zaczyna się już mniej widokowa część trasy, biegniemy stokówką, potem łąkami. Ostatnim mocnym momentem jest zbieg do mety, na jednym z zakrętów wypadam z trasy, wtedy mija mnie Maciek Więcek, tracę trochę na wyjściu z jaru ale dość szybko wracam do dalszego biegu. Kamienie połączone z lodem i nagłe przejście na odsłonięty trawiasty stok były genialnym zakończeniem wyścigu.

Na mecie sanitariusze wyciągają z mojego łokcia kolce które wbiłem sobie na ostatnim zbiegu oraz opatrują nieszczęsne miejsce.

Podsumowując, bieg oceniam bardzo dobrze zarówno z perspektywy przygotowania organizatorów jak i mojej. Zastanawiam się czy nie dobrałem źle butów, ale z drugiej strony przeloty po asfalcie na kolcach też dodały by trochę sekund do tempa także może kiedyś będzie mi dane to sprawdzić :) o ile uda trafić się na taką wiosenną pogodę w środku lutego.


Okiem Jakuba:

 
[źródło: https://plus.google.com/photos/101555855985975574792/albums/5978313193348791537; dnia 31 marca 2015 roku]

Świeżość tematu mogła już stopnieć jak śnieg w Rajczy, jednakże po ukończeniu biegu Beskid Żywiecki porwał mnie jeszcze na jeden dzień, by spędzić noc w Bacówce na Rycerzowej, w związku z czym dopiero teraz odnalazłem chwilę, by podzielić się wrażeniami z pierwszych tegorocznych zawodów :)

W przeciwieństwie do Łukasza, na start wyruszyłem z Bielska - Białej, dzięki czemu mogłem spać dłużej niż on - myślę, że to właśnie tu kryć się może sekret mojej półminutowej przewagi ;) Całe zawody od samego początku były dla mnie wielką niewiadomą. Z jednej strony, pod znakiem zapytania stała moja forma, ze względu na nieustający od tygodnia ból goleni, który wymusił na mnie przerwę w treningach. Z drugiej zaś, fantastyczną organizację biegu znałem tylko z opowieści znajomych, którzy ukończyli Chudego Wawrzyńca, jakiego sam jeszcze nie przebiegłem. Niewiele mogłem więc przewidzieć, zarówno w odniesieniu do imprezy, jak i siebie samego.

Myślę, jednak, że największym zaskoczeniem okazała się pogoda, która, jak podejrzewam, była wielką niespodzianką nie tylko dla zawodników, ale również dla organizatorów. W środku zimy dostaliśmy bowiem w prezencie warunki, godne późnej wiosny, czy wczesnego lata. Temperatura 10 st. C wywołała tak wielką dezorientację, że wśród najpopularniejszych strojów wyróżnić można krótkie gacie i, co najwyżej, lekkie longsleevy.

Słońce nie zachowało jednak litości, tworząc z resztek topniejącego śniegu kilkusetmetrowe lodowe rynny, spośród których najtrudniejsze do pokonania okazały się te na pierwszym podbiegu z Rajczy. Szczęśliwie udało mi się minąć je szybkim krokiem bez upadku i poślizgu, które były jednym z częstszych widoków na tym etapie. Fortuna nie okazała się jednak ślepa, gdyż sprawiedliwości uczyniła zadość na ostatnim zbiegu przed metą, gdzie przeciągnęła mnie po pokrytych lodem kamieniach, wykręcając boleśnie staw skokowy. Ten upadek miał jednak szczęśliwy epilog w miękkim lądowaniu, jakie spotkało mnie w ramionach ukochanej tuż po przekroczeniu linii mety :)

Bieg ukończyłem szybciej niż się tego spodziewałem, szczególnie mając na względzie moje ostatnie dolegliwości. Dziękować powinienem jednak pogodzie, bo to twarde odbicie pozwoliło mi rozwinąć większe prędkości na podbiegach. Trasa ułożona doskonale - zarówno pod kątem stopnia trudności, jak i świetnych widoków - z tym, że bilans wypada na zdecydowaną korzyść pierwszych 8 km, skąd miejscami dało się zauważyć Tatry :) Jeśli chodzi o wnioski dotyczące mnie samego, myślę, że powinienem popracować nad szybkością zbiegu. Choć są one już więcej niż zadowalające, to właśnie na odcinku prowadzącym w dół do Nickuliny straciłem najwięcej pozycji. W kwestii organizacji - świetna robota! Odbiór pakietów startowych przebiegł szybko i sprawnie. Jedyne zastrzeżenia można mieć do startu, który został przeprowadzony w gardle zbyt wąskim, by pomieścić czterystu zawodników, co stało się źródłem bolesnych kolizji (szczególnie, gdy ktoś zapragnął biec pod prąd!). Jak wspomniał Łukasz, zadziwiający był także smak wody kokosowej na punkcie odżywczym. Niemniej, trudno oczekiwać kompleksowego odświeżania na biegu za 35 zł, którego poziom zabezpieczenia i tak o głowę bije niektóre znacznie droższe biegi (i, w którym medale były wręczane w dniu zawodów ;) ). Warto też zauważyć, że oznaczenie trasy nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Wstążki umieszczone w widocznych punktach co kilkadziesiąt metrów nie dawały szansy na zgubienie szlaku, a gdyby tego było mało - w najbardziej newralgicznych punktach czuwali strażacy, wspierając zawodników na trasie i wskazując właściwy kierunek.

Podsumowując krótko - świetne zawody i doskonała inauguracja tegorocznego sezonu! Na pewno tu wrócę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz