sobota, 7 marca 2015

Włoska Robota w Alpach




Ostatni tydzień upłynął pod znakiem spontanicznego powrotu w Alpy Retyckie. Tym razem wybór padł na włoski resort położony na przełęczy Tonale na wysokości 1883 m.n.p.m. Celem wyjazdu było doskonalenie jazdy na nartach, jednakże, rzeczą oczywistą jest, że nie mogło też zabraknąć czasu na kilka górskich wybiegań.



Passo del Tonale przywitała nas nienaganną zimą, której dowodem był trzeci poziom zagrożenia lawinowego, w związku z czym, przez wzgląd na brak sprzętu i czasu, by przedzierać się przez kilkumetrową warstwę świeżego puchu przykrywającego szlak, w grę wchodziło jedynie poruszanie się ubitymi stokami narciarskimi. Niemniej, pobudka o świcie, albo wyruszenie na chwilę przed zachodem Słońca, pozwalały posmakować górskiej dziczy i samotności. 

 

Dzieląc czas biegowej aktywności z dzienną średnią 7 h jazdy na nartach, pozwoliłem sobie na cztery treningi, jakie razem zajęły mi około 5 h 20 min, w czasie których pokonałem równe 1883 m deniwelacji, czyli dokładną różnicę wysokości między przełęczą Tonale a polskim wybrzeżem, skąd wyruszyłem na swój alpejski podbój. 
 




Największym wyzwaniem, któremu udało mi się podołać, było wybiegnięcie na grań lodowca Presena, mierzącego 3069 m.n.p.m. Prawie całą drogę pokonałem poruszając się niezwykle stromym stokiem narciarskim, który na dystansie 6 km pozwolił mi zdobyć ponad 1100 m. wysokości względnej. Ostatni odcinek udało mi się przejść dzięki stalowej linie wygrzebanej z głębokiego śniegu, która stanowiła asekurację na końcowym etapie dzielącym mnie od poszarpanej grani. Ze względu na przeszywający wiatr i trudności w przemieszczaniu się, musiałem obejść się smakiem zdjęć ze szczytu swojej eskapady, by jak najszybciej wrócić na bezpieczny fragment trasy. Niemalże przez cały czas podziwiać mogłem panoramę Dolomitów i innych alpejskich pasm.





Choć przemieszczałem się głównie stokami narciarskimi poza godzinami ich otwarcia, moja droga często przeplatała się z letnim szlakiem turystycznym. Studiując następnie mapę, którą, tak jak w Ischgl, udało mi się kupić w spożywczym sklepie SPAR spostrzegłem, że oznaczenia górskich ścieżek są tutaj znacznie skromniejsze niż w rodzimych okolicach. Tylko raz spotkałem się z określeniem czasu przejścia, nigdy natomiast nie widziałem wskazania dystansu, który trzeba pokonać, by dotrzeć do punktu przeznaczenia. Znacznie węższy wydaje się też wachlarz kolorów szlaków - jestem prawie pewien, że widziałem tylko czerwony. Koniecznym jest jednak zaznaczyć, że mogą być to mylne wnioski, wynikające ze zbyt powierzchownych doświadczeń. Niemniej, podobne odczucia miałem biegając w Austrii.


Po tygodniu przygód przyszedł wreszcie czas na powrót gdzieś między Bałtyk a Tatry. Nie mogę jednak narzekać, gdyż pozostając konsekwentny w swoim karpackim zamiłowaniu, muszę stwierdzić, że monotonnie przytłaczające alpejskie krajobrazy niczym nie wygrywają z panoramą Tatr oraz wschodami i zachodami w ukochanych Beskidach!