poniedziałek, 4 maja 2015

Pokorny Niepokorny Mnich

(w: http://biegiwszczawnicy.pl/, z dnia: 04.05.2015)

To nie był ten dzień. Tym krótkim zdaniem najtrafniej podsumować mogę start na 96,5 km trasie Niepokornego Mnicha w ramach Biegów Górskich w Szczawnicy. Nieduże doświadczenie w tak długich biegach, mocny początek, upał, a może niezrównoważona wegetariańska dieta, z którą próbuję się od lutego sprawiły, że od pięćdziesiątego kilometra kładłem się na ziemi, siadałem, klęczałem i płakałem, walcząc tylko o to, by dotrzeć do mety.
 
Pomimo mieszanych odczuć po zeszłorocznej Wielkiej Prehybie, swój start w Niepokornym Mnichu zgłosiłem, gdy tylko lista zapisów została otwarta. Nie pamiętam o czym wtedy myślałem, ale jednym z wiodących argumentów był zapewne sentyment do okolic Szczawnicy oraz malownicza trasa, która była kolejnym punktem do odhaczenia na mojej to do list. I rzeczywiście – nie zawiodłem się. W kwestii doznań estetycznych, szlak, którym biegnie Niepokorny Mnich, jest najpiękniejszym, z jakim miałem okazję się zmierzyć w mojej krótkiej zawodniczej karierze. Zapierające dech w piersiach panoramy Tatr oraz niewyraźne, zaśnieżone sylwetki wschodnich Karpat wołające gdzieś z oddali chwilami były jedyną motywacją by biec dalej.



Do Szczawnicy przyjechałem tym razem z Sopotu. Wybrałem nocne połączenie pociągiem z Gdyni Głównej do Zakopanego, który opuściłem w Nowym Targu niedługo przed 7:00 rano. Tam zrobiłem nieduże zakupy spożywcze, by dalej wsiąść w busa, które na trasie Nowy Targ – Szczawnica kursują ze sporą regularnością. Na miejscu byłem już chwilę po 8:00. Przywitała mnie piękna pogoda, która zachęciła, by rozłożyć się w parku i na trawniku zjeść ryż z jabłkami, jogurtem i bakaliami, który przygotowałem sobie na śniadanie jeszcze przed wyjazdem. Wszystko popiłem herbatą z termosu, oczekując otwarcia biura zawodów, gdzie planowałem pozostawić zbędny balast i przebiec się nieco w Pieninach Właściwych. Na organizatorów oraz ich życzliwość nie trzeba było długo czekać, bo około godziny 9:00 podrzucili mnie spod bazy, zlokalizowanej w tym roku w urokliwym Dworku Gościnnym, do swojego służbowego magazynu, gdzie przebrałem się, zostawiłem plecak i ruszyłem w drogę.


Rekonesans okolic rozpocząłem od przeprawy z fiakrem przez Dunajec, skąd wybiegłem na Sokolicę. Tam spotkałem Maćka – uczestnika Wielkiej Prehyby, który podobnie jak ja wybrał się na mały rozruch. Zachwyceni pięknymi widokami zwolniliśmy kroku i w tempie raczej trekkingowym ruszyliśmy w stronę Trzech Koron. Wrażenie przebywania na łonie dziewiczej natury gwałciły wszechobecne metalowe barierki, schody i inne sztuczne ułatwienia, co niczym jednak nie zburzyło zachwytu nad tymi niesamowitymi górami. Po zejściu z platformy widokowej na Okrąglicy nasze drogi się rozeszły – Maciek udał się do Krościenka, a ja wróciłem biegiem nad Dunajec, który po raz kolejny przekroczyłem za trzyzłotową opłatą. Zanim dotarłem do bazy zawodów, wstąpiłem na dobrą i niedrogą pizzę, którą uzupełniłem nadwyrężone rezerwy energetyczne. Później przyszła już tylko pora na prysznic, odprawę i przygotowania do startu, który zbliżał się wielkimi krokami.





W pakiecie startowym numer, dwa worki na przepak i depozyt, garść agrafek i mapa trasy – słowem: brak zastrzeżeń. Bieg planowałem ukończyć w czasie poniżej 12 godzin, w związku z czym przygotowałem sobie żele i batony w łącznej liczbie dwunastu – po jednym na godzinę. Już od lat wybieram odżywki od Isostara – są niezwykle smaczne, a na porcję 90 g zawierają aż 44,6 g węglowodanów, co dzięki zakręcanej tubce pozwala podzielić jeden ładunek energetyczny na dwa razy. Na plecach tradycyjnie izotonik, folia NRC i portfel z potwierdzeniem zawarcia umowy ubezpieczenia. 

 
Noc przed zawodami spędziłem na sali gimnastycznej z częścią pozostałych zawodników i znajomymi. Chór budzików rozbrzmiał patetycznie w okolicach 1:00 nad ranem przypominając, że dziś na pewno się nie wyśpię. Na śniadanie mała kanapka Elvisa – razowe pieczywo z masłem orzechowym i bananem, dwa łyki wody i olbrzymia trwoga przed wyjściem w zimną, ciemną noc. Startowy strzał padł o 3:00. Ruszyłem mocno, ale szybko przypomniałem sobie słowa Mistrza Kóz w Skyrunningu, który radził, bym zaczynał nieco wolniej. Dlatego też, już na pierwszym podbiegu zszedłem trochę z tempa przepuszczając szybszych zawodników, znajdując miejsce gdzieś w pierwszej 10 – 15. Jeszcze przed Przehybą spotkaliśmy się z Gniewkiem – jednym z organizatorów Łemkowyny – z którym biegliśmy już razem prawie do samego końca. W grzbietowych partiach Beskidu Sądeckiego zalegało gdzieniegdzie nieco śniegu. Na szczyt wybiegliśmy jeszcze w świetle czołówek, choć niedługo później mrok zaczął przełamywać pełen nadziei brzask. Na długim zbiegu do Rytra zacząłem odrabiać straty wyprzedzając kilku zawodników. To chyba wtedy po raz pierwszy, doskwierać zaczęła wysoka temperatura powietrza. Zdjąłem rękawiczki i chustę, a na punkcie odżywczym ściągnąłem też termicznego longsleeva. Do przepaku pozostawało jednak niestety jeszcze ponad 20 km. Po wyjściu z Rytra kolejna ściana – przewyższenie z kilometra na kilometr rosło jak szalone. Widoki w drodze na Niemcową były nieziemskie. W tych okolicach byłem już kilka razy, ale zawsze zimą, w związku z czym obraz kwitnących wiosną polan zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Do przepaku na Obidzy droga upływała w miarę sprawnie. W jednym tylko miejscu, zamiast regulaminowej czerwonej strzałki kierunkowej znalazła się niebieska, co wprowadziło w zakłopotanie niektórych zawodników, ale po szybkim wniosku, że trasa Wielkiej Prehyby nie krzyżuje się nigdzie w tych okolicach nietrudno było o konkluzję, że to zwykła pomyłka organizatora.

(w: https://www.facebook.com/BiegiwSzczawnicy/photos/a.479962322157743.1073741833.154213251399320/481607828659859/?type=1&comment_id=481932645294044&notif_t=comment_mention z dnia: 04.05.2015)

Do przepaku dotarłem w nie najlepszej kondycji – zmęczony masakrycznym przewyższeniem, wyczerpany upałem i, pomimo regularnego odżywiania, w energetycznym dołku. Na punkcie posiliłem się przez chwilę – kilka pomarańczy, czekolada, łyk coli i w drogę. Przy okazji, przebrałem się w lżejsze ciuchy i założyłem czapkę, bez której nie ruszam się w słoneczne dni. Od Przełęczy Gromadzkiej droga prowadziła prosto w Pieniny. Wybiegając na Przełęcz Rodziela miało się wrażenie, że nie ma piękniejszego miejsca – malownicze hale zwieńczone koroną Tatr nad szczytami i niezwykłe formacje skalne wyrastające spod ziemi jak na Małej Fatrze. Okazało się jednak, że im dalej, tym lepiej – od okolic pięćdziesiątego kilometra miało się wrażenie biegania po kartkach kalendarza National Geographic. Dlatego też, w obliczu malejących szans na zadowalające ukończenie wyścigu, nie szczędziłem czasu na zdjęcia i krótkie przerwy na chwilę zachwytu. Wraz z przekroczeniem słowackiej granicy nadszedł największy kryzys – jeden wielki, dramatyczny, odzierający z resztek godności i sił, ciągnący się przez prawie 50 km zjazd. Gniewko okazał się wtedy świetnym wsparciem. W trudnych chwilach podnosiliśmy się na duchu, a nie brakowało też momentów, w których wobec energii ulatującej jak powietrze z przebitej dętki, kładliśmy się na polanach poszukując ulgi we śnie i kojącym widoku Tatr. Leżąc jednak na ziemi, ani o metr nie zbliżaliśmy się do mety, więc po krótkich i beznadziejnych próbach odpoczynku wracaliśmy do czegoś, co mieliśmy nadzieję, że choć w minimalnym stopniu przypominało bieg, a przynajmniej rachityczny marsz. Kolejne kilometry upływały jak krew z nosa - było naprawdę fatalnie. Do tego biegłem w swoich sprawdzonych już od października Asicsach Fuji Trainerach 3, które okazały się dość nieudolnie odprowadzać wodę z cholewki, przez co na mecie moje stopy wyglądały jak po kilkunastogodzinnej kąpieli.

(w: https://www.facebook.com/BiegiwSzczawnicy/photos/a.154246038062708.36717.154213251399320/481606688659973/?type=1&theater z dnia 04.05.2015)

Łatwej pracy nie mieli wolontariusze z Pokojowego Patrolu, którzy byli pierwszą tarczą przyjmującą ciosy nieskończonych obelg, gdy po tym, jak ich widok wlewał w zawodników nadzieję rychłego dotarcia do punktu odżywczego, ze stoickim spokojem informowali nas, że został nam do niego jeszcze ponad kilometr w górę. Niestety bowiem, pomiar długości trasy nie był najdokładniejszy i pokonany dystans na przyszlakowym oznaczeniu często rozmijał się z tym rzeczywistym nawet o 2 km. Jeden zegarek może się pomylić, ale rozbieżności w odległości potwierdzała każda napotkana w drodze osoba dysponująca zegarkiem wyposażonym w GPS, niezależnie od tego, czy wysokość określana była barometrycznie, czy satelitarnie. Wskazane błędy najbardziej bolały na drodze pienińskiej, która rzeczywiście okazała się być próbą charakteru. Nie wiem jak sam przeszedłem ten test, bo jakkolwiek do mety dotarłem, momenty, w których na tym około dziesięciokilometrowym, płaskim odcinku wzdłuż Dunajca udało mi się przez chwilę podbiec były sporadyczne.



Przekroczeniu linii mety towarzyszyło uczucie przykrej kompromitacji. Nie dlatego, że czas, w którym ukończyłem bieg jest haniebny, ale dlatego, że niebezpodstawnie miałem apetyt na coś lepszego niż tylko walka o ukończenie. Niemniej, człowiek uczy się przez całe życie. Jestem młodym zawodnikiem i podejrzewam, że przede mną jeszcze wiele podobnych lekcji, których wartość jest tak duża, jak słuszne wnioski z nich wyciągnę. Podobny dystans miałem okazję pokonać do tej pory tylko raz. Był to Bieg Rzeźnika Hardcore, którego formuła znacznie różniła się od Mnicha - przez podstawowe 77 km walczyliśmy z kontuzją Łukasza, a pod dotarciu do Ustrzyk Górnych czekała mnie jeszcze spora przerwa. Pokonanie ostatniego etapu było tylko formalnością, bez ambicji walki o wynik. Tym razem chciałem się ścigać - nie wyszło, ale podjąłem próbę. Pierwszym wnioskiem jest fakt, że być może znacznie lepiej sprawdzam się na krótszych biegach - anglosaskie piętnastki, połówki, co najwyżej górskie maratony. Drugi natomiast podpowiada, że biegi ultra to nie rurki z kremem. To robota dla prawdziwych twardzieli, a przede wszystkim doświadczonych rutyniarzy. Na dystansie 100 km trudno jest cokolwiek przewidzieć. Przytrafić może się wszystko. Zmiennych jest wiele - pogoda, zmiany terenowe (obsunięte zbocze, wyższy stan rzeki, wiatrołomy etc.), czy nieoczekiwane kryzysy. Dlatego też na podobnych dystansach trzeba zjeść zęby, by wszystkie te niespodzianki znosić w spokoju, a co najważniejsze, nie dać się im pokonać. Mam nadzieję, że i ja dorosnę kiedyś do takiego poziomu.

Bieg oceniam na plus. Nieco frustrujące były rozbieżności w pomiarze dystansu i sporadyczne błędy w kolorach strzałek oznaczających kierunek biegu, ale w imprezie podobnej skali takie pomyłki się zdarzają. Na szczęście nie słyszałem, by ktoś utracił przez to miejsce na podium, albo zgubił się, za granicą, by właściwą drogę odnaleźć dopiero po nocy walki z wilkami i rozjuszonym niedźwiedziem. Inną sprawą jest echo błędów w pomiarze czasu, które dotarło do mnie po zawodach. Podobno rozbieżności w obliczeniach były kolosalne i, jak w przypadku kategorii kobiet w Mistrzostwach Polski, tym razem miało to wpływ na klasyfikację w ścisłej czołówce biegu. Nie wiem jak wskazany problem został rozwiązany, ale w moim wypadku także brakuje międzyczasu z Przehyby, którego rubryka do dziś pozostaje pusta. Z tego, co widziałem, moja sytuacja nie jest odosobniona. Obficie wyposażone były też punkty odżywcze. Choć większość potrzebnego wyżywienia mam zwykle ze sobą, asortyment na przyszlakowych bufetach nie pozostawiał wiele do życzenia. Pomarańcze, orzechy, czekolada, drożdżówki, herbata, woda, izotonik i wiele innych pozycji sprawiało, że punkty opuszczało się z wielkim żalem i nostalgią, która powracała gdzieś na trasie.


Było KLAWO!

P.S. Trasa biegu to prawdziwy majstersztyk!




sobota, 7 marca 2015

Włoska Robota w Alpach




Ostatni tydzień upłynął pod znakiem spontanicznego powrotu w Alpy Retyckie. Tym razem wybór padł na włoski resort położony na przełęczy Tonale na wysokości 1883 m.n.p.m. Celem wyjazdu było doskonalenie jazdy na nartach, jednakże, rzeczą oczywistą jest, że nie mogło też zabraknąć czasu na kilka górskich wybiegań.



Passo del Tonale przywitała nas nienaganną zimą, której dowodem był trzeci poziom zagrożenia lawinowego, w związku z czym, przez wzgląd na brak sprzętu i czasu, by przedzierać się przez kilkumetrową warstwę świeżego puchu przykrywającego szlak, w grę wchodziło jedynie poruszanie się ubitymi stokami narciarskimi. Niemniej, pobudka o świcie, albo wyruszenie na chwilę przed zachodem Słońca, pozwalały posmakować górskiej dziczy i samotności. 

 

Dzieląc czas biegowej aktywności z dzienną średnią 7 h jazdy na nartach, pozwoliłem sobie na cztery treningi, jakie razem zajęły mi około 5 h 20 min, w czasie których pokonałem równe 1883 m deniwelacji, czyli dokładną różnicę wysokości między przełęczą Tonale a polskim wybrzeżem, skąd wyruszyłem na swój alpejski podbój. 
 




Największym wyzwaniem, któremu udało mi się podołać, było wybiegnięcie na grań lodowca Presena, mierzącego 3069 m.n.p.m. Prawie całą drogę pokonałem poruszając się niezwykle stromym stokiem narciarskim, który na dystansie 6 km pozwolił mi zdobyć ponad 1100 m. wysokości względnej. Ostatni odcinek udało mi się przejść dzięki stalowej linie wygrzebanej z głębokiego śniegu, która stanowiła asekurację na końcowym etapie dzielącym mnie od poszarpanej grani. Ze względu na przeszywający wiatr i trudności w przemieszczaniu się, musiałem obejść się smakiem zdjęć ze szczytu swojej eskapady, by jak najszybciej wrócić na bezpieczny fragment trasy. Niemalże przez cały czas podziwiać mogłem panoramę Dolomitów i innych alpejskich pasm.





Choć przemieszczałem się głównie stokami narciarskimi poza godzinami ich otwarcia, moja droga często przeplatała się z letnim szlakiem turystycznym. Studiując następnie mapę, którą, tak jak w Ischgl, udało mi się kupić w spożywczym sklepie SPAR spostrzegłem, że oznaczenia górskich ścieżek są tutaj znacznie skromniejsze niż w rodzimych okolicach. Tylko raz spotkałem się z określeniem czasu przejścia, nigdy natomiast nie widziałem wskazania dystansu, który trzeba pokonać, by dotrzeć do punktu przeznaczenia. Znacznie węższy wydaje się też wachlarz kolorów szlaków - jestem prawie pewien, że widziałem tylko czerwony. Koniecznym jest jednak zaznaczyć, że mogą być to mylne wnioski, wynikające ze zbyt powierzchownych doświadczeń. Niemniej, podobne odczucia miałem biegając w Austrii.


Po tygodniu przygód przyszedł wreszcie czas na powrót gdzieś między Bałtyk a Tatry. Nie mogę jednak narzekać, gdyż pozostając konsekwentny w swoim karpackim zamiłowaniu, muszę stwierdzić, że monotonnie przytłaczające alpejskie krajobrazy niczym nie wygrywają z panoramą Tatr oraz wschodami i zachodami w ukochanych Beskidach!

 

wtorek, 24 lutego 2015

O biegu refleksja w biegu


Bieganie to recepta na wszystko. Rusz się z kanapy, a będziesz piękniejszy, dostaniesz awans, a twoje dzieci zaczną się lepiej uczyć. Twoja aktywność fizyczna czyni cię wielkim. Brzmi znajomo? Podobne hasła każdego dnia jak mantra powielane są na portalach społecznościowych i w powszechnej świadomości. Czy biegając rzeczywiście stajesz się lepszym? Nie. Chyba, że chodzi o poprawienie wyniku w biegu na 10 km. W istocie bowiem, codzienne rozruchy o wschodzie Słońca nie są w niczym doskonalsze od siedzenia przed telewizorem i popijania piwa. Każdy ma swój własny przepis na szczęście i wcale nie musi być nim przebiegnięcie maratonu, czy udział w triathlonie. Obrastające w coraz większą popularność bieganie w niczym nie wyprzedza tenisa stołowego, piłki nożnej, czy szachów korespondencyjnych. Biegam, bo kocham góry, a dzięki tej formie wysiłku mogę mieć ich najwięcej w najkrótszym czasie. Moja pasja ma korzystny wpływ na kondycję, dlatego przez wzgląd na zamiłowanie do rywalizacji startuję w zawodach. Nie uważam jednak, że dyscyplina sportu, którą uprawiam jest szczególnym fenomenem. Choć rzeczywiście samotność na łonie natury pozwala się wyciszyć i poukładać myśli, nie uważam, że jest to przeżycie, dla którego warto z uporem komiwojażera namawiać do tego pozostałych. Ktoś inny odkryje Boga żeglując, odnajdzie spokój w pływackim basenie, albo zakocha się w grze World of Warcraft. Nie uzurpujmy praw do definicji szczęścia i dobrze spędzonego czasu, bo choć sportowy styl życia jest w modzie, to jak każdy trend kiedyś przeminie. Ważne jest, by mieć w życiu pasję - jej wybór należy tylko do nas. Nie dajmy więc sobie wmówić, że jedynym ambitnym celem na następny rok jest przebiegnięcie Biegu Rzeźnika, albo ukończenie Ironmana. Dla wielu znacznie większe znaczenie może mieć dostanie się na wymarzone studia, sukces zawodowy, albo szczęście rodzinne. Zamiast więc spoglądać w statystyki Endomondo, zajrzyjmy w głąb siebie i odpowiedzmy na pytanie, co tak naprawdę sprawia nam radość. Cytując Allena Whatever Works!

sobota, 21 lutego 2015

I Zimowy Półmaraton Gór Stołowych


[http://maratongorstolowych.pl/zimowy-polmaraton-gor-stolowych/, z dnia 22.02.2015]

Z niemałym opóźnieniem, lecz wciąż w aurze niegasnącego entuzjazmu dzielę się wrażeniami z I Zimowego Półmaratonu Gór Stołowych. Przed rokiem, gdy zapisywałem się na I Zimowy Ultramaraton Karkonoski tkwiłem w przeświadczeniu, że zimowe imprezy są jeszcze dziewiczym kierunkiem, czekającym na pierwszych śmiałków, tak jak Mount Everest czekał na Krzysztofa Wielickiego i Leszka Cichego. Nie minęło jednak dużo czasu, by okazało się, że Amerykę już odkryto, a biegów od stycznia do marca namnożyło się jak grzybów po deszczu. Po ubiegłorocznych Wilczych Groniach i ZUK, tym razem mój wybór padł na Pasterkę. Z jednej strony szukałem okazji, by lepiej poznać Sudety, które wciąż są dla mnie niezbadane, z drugiej zaś, zachęciły mnie pozytywne opinie o Maratonie Gór Stołowych, który rozgrywa się w tym samym miejscu, lecz latem. No i ważny był też dystans - wystarczająco krótki jak na tę wczesną jeszcze porę sezonu i na tyle długi, by odnaleźć motywację dla dalszej podróży. Na początku, ekipa szturmowa miała być spora, ale w ostatecznym rozrachunku na polu bitwy został tylko Rafał - najszybszy kozianin w Biegu na Hrobaczą Łąkę - i ja. Transport ogarnęliśmy dość spontanicznie, bo na dzień przed wyjazdem za pośrednictwem wydarzenia na fejsbuku utworzonego przez organizatorów, gdzie ogłoszenia publikowali uczestnicy szukający, albo udostępniający przejazd.

[https://www.facebook.com/MaratonGorStolowych?ref=ts&fref=ts, z dnia 22.02.2015]

Kolejami Śląskimi podjechaliśmy z Bielska - Białej do Katowic, skąd zgarnął nas Kacper Tekieli - himalaista z Gdańska, który wybierał się, by wystartować w biegu, a przede wszystkim opowiedzieć o swojej niedawnej wyprawie na Broad Peak Middle. 

[www.pkp.pl, z dnia 21.02.2015]
 
Z małymi przygodami, które spotkały nas gdzieś pomiędzy letnimi oponami samochodu Kacpra a zasypaną śniegiem drogą do Pasterki, dotarliśmy wieczorem do celu. Wobec braku miejsc w klimatycznym schronisku przy samym starcie, musieliśmy zadowolić się noclegiem na glebie w Domu Wypoczynkowym Szczelinka położonym w odległości kilkuset metrów - atutem tej lokalizacji był fakt, że to właśnie tam usytuowane było biuro zawodów. Od samego początku w powietrzu wisiała niepowtarzalna atmosfera imprezy - gdy tylko wjechaliśmy naszym ratrakiem do małej wioski na końcu świata, przywitał nas blask czołówek i ślady speedcrossów pozostawione w świeżym śniegu. Po kilku organizacyjnych zabiegach udaliśmy się po pakiety startowe, na które składał się numer i... to wszystko. Dawniej w takich sytuacjach narzekałem, dziś wiem, że to przejaw profesjonalizmu. Nie potrzebuję przecież tony ulotek i próbek maści przeciwzmarszczkowych, a jeśli zależałoby mi na pamiątkowej koszulce, mogłem ją kupić za 45 zł. O to, by każdy wiedział, gdzie umieścić numer startowy organizatorzy także zadbali, posługując się dość intrygującą ilustracją.


Pieczętujący odliczanie do startu strzał padł o godzinie 9:00. Pogoda dopisała, choć spore ilości śniegu utrudniały bieg czyniąc z niego dyscyplinę bardziej siłową niż wydolnościową. Trasa wydawała się malownicza, chociaż przyznam szczerze, że częściej spoglądałem pod nogi niż na zdumiewające formacje skalne. Niemniej, jakkolwiek nie sposób odmówić Górom Stołowym uroku, po raz kolejny Sudety zawiodły moje oczekiwania. Były sytuacje, w których po pokonaniu niemałej wysokości względnej, w chwili, w której wydawało mi się, że jestem już prawie w samym sercu gór, nagle wybiegłem na drogę, na której obok pozostałych zawodników ścigać mogłem się także z samochodami. Wydaje mi się, ze Sudety są znacznie bardziej zagospodarowane od Karpat, a przez to mniej dzikie i magiczne, co wcale nie oznacza, że kompletnie pozbawione atrakcyjności. Porównując je jednak do moich ukochanych Beskidów czuję nieustanny niedosyt.

[www.piotrdymus.com]

Narzekać nie można było natomiast na organizację. Była bezbłędna. Przepływ informacji był błyskawiczny - zarówno tych publikowanych w sieci, jak i ogłaszanych już na miejscu. Punkty kontrolne były doskonale zaopatrzone, a ich obsługa życzliwa i pomocna. Poza izotonikiem i wodą, dostępnymi na ciepło i na zimno, pod ręką była także gorąca herbata i bufet, o którego zaopatrzeniu nie mam zielonego pojęcia, bo w ferworze walki poprzestawałem na łyku zimnego napoju.

[https://www.facebook.com/MaratonGorStolowych?ref=ts&fref=ts, z dnia 22.02.2015]


Gdzieś w połowie dystansu usłyszałem odległy krzyk Rafała "Dojadę cię!". I dojechał. Nim jednak to się stało biegliśmy razem prawie do samego końca. Rozstaliśmy się na 3 km przed metą, gdzie przeprowadził atak wspinając się na 7 pozycję. Ja niestety w tym starciu wypadłem znacznie gorzej, bo po morderczych schodach na Szczeliniec na metę wbiegłem jako 12 zawodnik (4 w kategorii wiekowej). Nawet nie spoglądając na piękną panoramę rozpościerającą się ze szczytu wszedłem od razu do schroniska, by rzucić się na herbatę, ciastka i inne słodycze. Nie wiedziałem na co się zdecydować, więc jadłem wszystko jednocześnie uzupełniając nadwyrężone zapasy energetyczne. Niedługo później linię mety przekroczył także Kacper i drugi Rafał, który był towarzyszem naszej podróży z Katowic.


Rozgościliśmy się na schodach przyjemnego schroniska, by po kilku kwadransach udać się w drogę powrotną do Pasterki, która wbrew pozorom okazała się być trudniejsza niż podejrzewaliśmy. Najpierw jednak warto poruszyć pewną drażliwą kwestię, która po ukończeniu biegu niejednej osobie stanęła w gardle kością niezgody. Wyposażenie obowiązkowe i kary czasowe. Postanowienia regulaminu nakazywały każdemu zawodnikowi, by miał przy sobie kurtkę przeciwwiatrową, folię NRC, czapkę, rękawiczki oraz telefon. O ile ostatnie trzy punkty zdawały się nie sprawiać problemu, sprawy zaczęły komplikować się wobec pierwszych dwóch. Dla wielu kurtka stanowiła zbędny balast, a co do folii, nie mieli pomysłu, gdzie ją schować, a przede wszystkim kupić. W pierwszej kolejności warto zauważyć, iż spór wokół konsekwencji wyciąganych z braków w obowiązkowym wyposażeniu jest nieco zatrważający, przede wszystkim przez wzgląd na to, że wskazana lista jest nie tyle wyliczeniem ekwipunku obligatoryjnego, co oczywistego. Jakkolwiek Góry Stołowe nie mają charakteru gór wysokich, wciąż są areną igrzysk sił przyrody, wobec których nierzadko w zupełnym zaskoczeniu pozostajemy bezradni. Dlatego nie wyobrażam sobie wyjścia w góry bez koca termicznego, który na potrzeby biegu zwinąć można w rulon i spiąć gumką, tak by zmieścił się w niedużej kieszeni.

https://www.facebook.com/MaratonGorStolowych?ref=ts&fref=ts, z dnia 22.02.2015]

Drugą kwestią jest natomiast fakt doliczania piętnastominutowych kar czasowych za każdy brakujący element. Prawdą jest, że regulamin przewidywał listę pozycji obowiązkowych, jednakże nie regulował on sankcji za niespełnienie postawionych warunków, pozbawiając przepis możliwości egzekucji. Warto jednak zauważyć, że Piotr Hercog przed startem kilkukrotnie powtarzał, że za każdą brakującą pozycję przewiduje karę 30 minut. Jakkolwiek trudno nadać takiemu pouczeniu charakter źródła prawa, należy pamiętać, że są to zawody szczebla amatorskiego i co do wielu kwestii obowiązują niepisane zasady dżentelmeństwa. Dlatego też, jakkolwiek faktem jest, że warunki formalne przedmiotowych regulacji nie zostały spełnione, organizator faktycznie wskazywał obowiązki i konsekwencje ich niezrealizowania. Mając to na względzie, nie można przyznać racji pretensjom osób, które świadomie zaniedbały zrealizowania powinności, wobec jakiej wszyscy pozostawali równi - sam biegnąc przez chwilę obok Marcina Świerca, pod którego adresem kierowane były różne zarzuty, widziałem, że miał przy sobie kurtkę. Zmniejszenie dolegliwości do 15 dodatkowych minut było natomiast przywilejem organizatora, który zdecydował się potraktować naruszających regulamin zawodników nieco łagodniej. Wokół tej sytuacji też można dyskutować w nieskończoność. Czy przypadkiem poprzez zmniejszenie kary nie działał na szkodę zawodników, którzy stracili kilka pozycji przez to, że osobie przed nimi dodano nie 30 minut, a 15? Wobec tej trudnej dyskusji na myśl przychodzi mi tylko jedno rozwiązanie, które postuluję już od dawna. Koniecznym jest przykładać większą dbałość do tworzenia regulaminów tak, by z jednej strony były kompletne i spójne, z drugiej zaś niesprzeczne z obowiązującym prawem. Ucząc się na przedmiotowych błędach, informację o obowiązkowym wyposażeniu umieściłbym w osobnym punkcie, nie zaś w postanowieniach końcowych, po którym wskazałbym precyzyjnie możliwe dolegliwości za niezrealizowanie obowiązków wynikających z regulaminu.

Wracając do spraw zdecydowanie bardziej przyjemnych, a także przyziemnych, bo rozgrywających się już kilkaset metrów niżej i rozchodzących się wokół alkoholu, zabawy oraz wszelkich innych uciech ducha i ciała, po czasie spędzonym na Szczelińcu zbiegliśmy schodami podążając za Rafałem, który zamiast do Pasterki zaprowadził nas do położonego po przeciwległej stronie góry Karłowa. Tam jednak po wypiciu grzańca w lokalnej restauracji udało nam się zabrać samochodem z jedną z organizatorek Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego aż do samego biura zawodów, dzięki czemu obyło się bez większych strat. Po posiłku i dekoracji, w czasie której wyróżniony został także Mistrz Kóz w Skyrunningu, jakiemu udało się zająć 2 miejsce w kategorii mężczyzn do 30 roku życia, nadeszła pora na prezentację Kacpra. Przedstawił mnóstwo pięknych zdjęć, które były ilustracją jego niesamowitej relacji z wyprawy w Karakorum. 

[www.buszka.pl]

Później było już coraz weselej. Myślę, że przez długi czas będę wspominał wieczorną saunę i kąpiel w balii, z której rzucaliśmy się wprost w głęboki śnieg. Do tego klimat schroniska w Pasterce i impreza na strychu... Sądzę, że warto było tam pojechać nie tylko dla samego biegu, ale także dla wspaniałej oprawy. Nie wiem jeszcze czy wrócę na kolejną edycję - wszak lubię odkrywać nowe miejsca i stawiać czoła kolejnym wyzwaniom, niemniej zdecydowanie I Zimowy Półmaraton Gór Stołowych zajmie w moim sercu szczególną pozycję.

sobota, 24 stycznia 2015

365 dni


Rok temu powstał blog na Facebooku, wszystko zaczęło się od 32 kilometrów po Beskidzie Makowskim - wtedy powstała nazwa Team Palestra i parę innych pomysłów/planów, które udało się zrealizować.

Od teraz blog prowadzony będzie w nowej, ładniejszej odsłonie. Pojawi się trochę ładnych tras, testów butów, raportów koronera sprzętowego (to akurat specjalność Kuby) oraz relacji z treningów i zawodów.