Ostatni
tydzień upłynął pod znakiem spontanicznego powrotu w Alpy
Retyckie. Tym razem wybór padł na włoski resort położony na
przełęczy Tonale na wysokości 1883 m.n.p.m. Celem wyjazdu było
doskonalenie jazdy na nartach, jednakże, rzeczą oczywistą jest, że
nie mogło też zabraknąć czasu na kilka górskich wybiegań.
Passo
del Tonale przywitała nas nienaganną zimą, której dowodem był
trzeci poziom zagrożenia lawinowego, w związku z czym, przez wzgląd
na brak sprzętu i czasu, by przedzierać się przez kilkumetrową
warstwę świeżego puchu przykrywającego szlak, w grę wchodziło
jedynie poruszanie się ubitymi stokami narciarskimi. Niemniej,
pobudka o świcie, albo wyruszenie na chwilę przed zachodem Słońca,
pozwalały posmakować górskiej dziczy i samotności.
Dzieląc
czas biegowej aktywności z dzienną średnią 7 h jazdy na nartach,
pozwoliłem sobie na cztery treningi, jakie razem zajęły mi około
5 h 20 min, w czasie których pokonałem równe 1883 m deniwelacji,
czyli dokładną różnicę wysokości między przełęczą Tonale a
polskim wybrzeżem, skąd wyruszyłem na swój alpejski podbój.
Największym
wyzwaniem, któremu udało mi się podołać, było wybiegnięcie na
grań lodowca Presena, mierzącego 3069 m.n.p.m. Prawie całą drogę
pokonałem poruszając się niezwykle stromym stokiem narciarskim,
który na dystansie 6 km pozwolił mi zdobyć ponad 1100 m. wysokości
względnej. Ostatni odcinek udało mi się przejść dzięki stalowej
linie wygrzebanej z głębokiego śniegu, która stanowiła
asekurację na końcowym etapie dzielącym mnie od poszarpanej grani.
Ze względu na przeszywający wiatr i trudności w przemieszczaniu
się, musiałem obejść się smakiem zdjęć ze szczytu swojej
eskapady, by jak najszybciej wrócić na bezpieczny fragment trasy.
Niemalże przez cały czas podziwiać mogłem panoramę Dolomitów i innych alpejskich pasm.
Choć
przemieszczałem się głównie stokami narciarskimi poza godzinami
ich otwarcia, moja droga często przeplatała się z letnim szlakiem
turystycznym. Studiując następnie mapę, którą, tak jak w Ischgl,
udało mi się kupić w spożywczym sklepie SPAR spostrzegłem, że
oznaczenia górskich ścieżek są tutaj znacznie skromniejsze niż w
rodzimych okolicach. Tylko raz spotkałem się z określeniem czasu
przejścia, nigdy natomiast nie widziałem wskazania dystansu, który
trzeba pokonać, by dotrzeć do punktu przeznaczenia. Znacznie węższy
wydaje się też wachlarz kolorów szlaków - jestem prawie pewien, że
widziałem tylko czerwony. Koniecznym jest jednak zaznaczyć, że
mogą być to mylne wnioski, wynikające ze zbyt powierzchownych
doświadczeń. Niemniej, podobne odczucia miałem biegając w
Austrii.
Po
tygodniu przygód przyszedł wreszcie czas na powrót gdzieś między
Bałtyk a Tatry. Nie mogę jednak narzekać, gdyż pozostając
konsekwentny w swoim karpackim zamiłowaniu, muszę stwierdzić, że
monotonnie przytłaczające alpejskie krajobrazy niczym nie wygrywają
z panoramą Tatr oraz wschodami i zachodami w ukochanych Beskidach!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz