poniedziałek, 4 maja 2015

Pokorny Niepokorny Mnich

(w: http://biegiwszczawnicy.pl/, z dnia: 04.05.2015)

To nie był ten dzień. Tym krótkim zdaniem najtrafniej podsumować mogę start na 96,5 km trasie Niepokornego Mnicha w ramach Biegów Górskich w Szczawnicy. Nieduże doświadczenie w tak długich biegach, mocny początek, upał, a może niezrównoważona wegetariańska dieta, z którą próbuję się od lutego sprawiły, że od pięćdziesiątego kilometra kładłem się na ziemi, siadałem, klęczałem i płakałem, walcząc tylko o to, by dotrzeć do mety.
 
Pomimo mieszanych odczuć po zeszłorocznej Wielkiej Prehybie, swój start w Niepokornym Mnichu zgłosiłem, gdy tylko lista zapisów została otwarta. Nie pamiętam o czym wtedy myślałem, ale jednym z wiodących argumentów był zapewne sentyment do okolic Szczawnicy oraz malownicza trasa, która była kolejnym punktem do odhaczenia na mojej to do list. I rzeczywiście – nie zawiodłem się. W kwestii doznań estetycznych, szlak, którym biegnie Niepokorny Mnich, jest najpiękniejszym, z jakim miałem okazję się zmierzyć w mojej krótkiej zawodniczej karierze. Zapierające dech w piersiach panoramy Tatr oraz niewyraźne, zaśnieżone sylwetki wschodnich Karpat wołające gdzieś z oddali chwilami były jedyną motywacją by biec dalej.



Do Szczawnicy przyjechałem tym razem z Sopotu. Wybrałem nocne połączenie pociągiem z Gdyni Głównej do Zakopanego, który opuściłem w Nowym Targu niedługo przed 7:00 rano. Tam zrobiłem nieduże zakupy spożywcze, by dalej wsiąść w busa, które na trasie Nowy Targ – Szczawnica kursują ze sporą regularnością. Na miejscu byłem już chwilę po 8:00. Przywitała mnie piękna pogoda, która zachęciła, by rozłożyć się w parku i na trawniku zjeść ryż z jabłkami, jogurtem i bakaliami, który przygotowałem sobie na śniadanie jeszcze przed wyjazdem. Wszystko popiłem herbatą z termosu, oczekując otwarcia biura zawodów, gdzie planowałem pozostawić zbędny balast i przebiec się nieco w Pieninach Właściwych. Na organizatorów oraz ich życzliwość nie trzeba było długo czekać, bo około godziny 9:00 podrzucili mnie spod bazy, zlokalizowanej w tym roku w urokliwym Dworku Gościnnym, do swojego służbowego magazynu, gdzie przebrałem się, zostawiłem plecak i ruszyłem w drogę.


Rekonesans okolic rozpocząłem od przeprawy z fiakrem przez Dunajec, skąd wybiegłem na Sokolicę. Tam spotkałem Maćka – uczestnika Wielkiej Prehyby, który podobnie jak ja wybrał się na mały rozruch. Zachwyceni pięknymi widokami zwolniliśmy kroku i w tempie raczej trekkingowym ruszyliśmy w stronę Trzech Koron. Wrażenie przebywania na łonie dziewiczej natury gwałciły wszechobecne metalowe barierki, schody i inne sztuczne ułatwienia, co niczym jednak nie zburzyło zachwytu nad tymi niesamowitymi górami. Po zejściu z platformy widokowej na Okrąglicy nasze drogi się rozeszły – Maciek udał się do Krościenka, a ja wróciłem biegiem nad Dunajec, który po raz kolejny przekroczyłem za trzyzłotową opłatą. Zanim dotarłem do bazy zawodów, wstąpiłem na dobrą i niedrogą pizzę, którą uzupełniłem nadwyrężone rezerwy energetyczne. Później przyszła już tylko pora na prysznic, odprawę i przygotowania do startu, który zbliżał się wielkimi krokami.





W pakiecie startowym numer, dwa worki na przepak i depozyt, garść agrafek i mapa trasy – słowem: brak zastrzeżeń. Bieg planowałem ukończyć w czasie poniżej 12 godzin, w związku z czym przygotowałem sobie żele i batony w łącznej liczbie dwunastu – po jednym na godzinę. Już od lat wybieram odżywki od Isostara – są niezwykle smaczne, a na porcję 90 g zawierają aż 44,6 g węglowodanów, co dzięki zakręcanej tubce pozwala podzielić jeden ładunek energetyczny na dwa razy. Na plecach tradycyjnie izotonik, folia NRC i portfel z potwierdzeniem zawarcia umowy ubezpieczenia. 

 
Noc przed zawodami spędziłem na sali gimnastycznej z częścią pozostałych zawodników i znajomymi. Chór budzików rozbrzmiał patetycznie w okolicach 1:00 nad ranem przypominając, że dziś na pewno się nie wyśpię. Na śniadanie mała kanapka Elvisa – razowe pieczywo z masłem orzechowym i bananem, dwa łyki wody i olbrzymia trwoga przed wyjściem w zimną, ciemną noc. Startowy strzał padł o 3:00. Ruszyłem mocno, ale szybko przypomniałem sobie słowa Mistrza Kóz w Skyrunningu, który radził, bym zaczynał nieco wolniej. Dlatego też, już na pierwszym podbiegu zszedłem trochę z tempa przepuszczając szybszych zawodników, znajdując miejsce gdzieś w pierwszej 10 – 15. Jeszcze przed Przehybą spotkaliśmy się z Gniewkiem – jednym z organizatorów Łemkowyny – z którym biegliśmy już razem prawie do samego końca. W grzbietowych partiach Beskidu Sądeckiego zalegało gdzieniegdzie nieco śniegu. Na szczyt wybiegliśmy jeszcze w świetle czołówek, choć niedługo później mrok zaczął przełamywać pełen nadziei brzask. Na długim zbiegu do Rytra zacząłem odrabiać straty wyprzedzając kilku zawodników. To chyba wtedy po raz pierwszy, doskwierać zaczęła wysoka temperatura powietrza. Zdjąłem rękawiczki i chustę, a na punkcie odżywczym ściągnąłem też termicznego longsleeva. Do przepaku pozostawało jednak niestety jeszcze ponad 20 km. Po wyjściu z Rytra kolejna ściana – przewyższenie z kilometra na kilometr rosło jak szalone. Widoki w drodze na Niemcową były nieziemskie. W tych okolicach byłem już kilka razy, ale zawsze zimą, w związku z czym obraz kwitnących wiosną polan zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Do przepaku na Obidzy droga upływała w miarę sprawnie. W jednym tylko miejscu, zamiast regulaminowej czerwonej strzałki kierunkowej znalazła się niebieska, co wprowadziło w zakłopotanie niektórych zawodników, ale po szybkim wniosku, że trasa Wielkiej Prehyby nie krzyżuje się nigdzie w tych okolicach nietrudno było o konkluzję, że to zwykła pomyłka organizatora.

(w: https://www.facebook.com/BiegiwSzczawnicy/photos/a.479962322157743.1073741833.154213251399320/481607828659859/?type=1&comment_id=481932645294044&notif_t=comment_mention z dnia: 04.05.2015)

Do przepaku dotarłem w nie najlepszej kondycji – zmęczony masakrycznym przewyższeniem, wyczerpany upałem i, pomimo regularnego odżywiania, w energetycznym dołku. Na punkcie posiliłem się przez chwilę – kilka pomarańczy, czekolada, łyk coli i w drogę. Przy okazji, przebrałem się w lżejsze ciuchy i założyłem czapkę, bez której nie ruszam się w słoneczne dni. Od Przełęczy Gromadzkiej droga prowadziła prosto w Pieniny. Wybiegając na Przełęcz Rodziela miało się wrażenie, że nie ma piękniejszego miejsca – malownicze hale zwieńczone koroną Tatr nad szczytami i niezwykłe formacje skalne wyrastające spod ziemi jak na Małej Fatrze. Okazało się jednak, że im dalej, tym lepiej – od okolic pięćdziesiątego kilometra miało się wrażenie biegania po kartkach kalendarza National Geographic. Dlatego też, w obliczu malejących szans na zadowalające ukończenie wyścigu, nie szczędziłem czasu na zdjęcia i krótkie przerwy na chwilę zachwytu. Wraz z przekroczeniem słowackiej granicy nadszedł największy kryzys – jeden wielki, dramatyczny, odzierający z resztek godności i sił, ciągnący się przez prawie 50 km zjazd. Gniewko okazał się wtedy świetnym wsparciem. W trudnych chwilach podnosiliśmy się na duchu, a nie brakowało też momentów, w których wobec energii ulatującej jak powietrze z przebitej dętki, kładliśmy się na polanach poszukując ulgi we śnie i kojącym widoku Tatr. Leżąc jednak na ziemi, ani o metr nie zbliżaliśmy się do mety, więc po krótkich i beznadziejnych próbach odpoczynku wracaliśmy do czegoś, co mieliśmy nadzieję, że choć w minimalnym stopniu przypominało bieg, a przynajmniej rachityczny marsz. Kolejne kilometry upływały jak krew z nosa - było naprawdę fatalnie. Do tego biegłem w swoich sprawdzonych już od października Asicsach Fuji Trainerach 3, które okazały się dość nieudolnie odprowadzać wodę z cholewki, przez co na mecie moje stopy wyglądały jak po kilkunastogodzinnej kąpieli.

(w: https://www.facebook.com/BiegiwSzczawnicy/photos/a.154246038062708.36717.154213251399320/481606688659973/?type=1&theater z dnia 04.05.2015)

Łatwej pracy nie mieli wolontariusze z Pokojowego Patrolu, którzy byli pierwszą tarczą przyjmującą ciosy nieskończonych obelg, gdy po tym, jak ich widok wlewał w zawodników nadzieję rychłego dotarcia do punktu odżywczego, ze stoickim spokojem informowali nas, że został nam do niego jeszcze ponad kilometr w górę. Niestety bowiem, pomiar długości trasy nie był najdokładniejszy i pokonany dystans na przyszlakowym oznaczeniu często rozmijał się z tym rzeczywistym nawet o 2 km. Jeden zegarek może się pomylić, ale rozbieżności w odległości potwierdzała każda napotkana w drodze osoba dysponująca zegarkiem wyposażonym w GPS, niezależnie od tego, czy wysokość określana była barometrycznie, czy satelitarnie. Wskazane błędy najbardziej bolały na drodze pienińskiej, która rzeczywiście okazała się być próbą charakteru. Nie wiem jak sam przeszedłem ten test, bo jakkolwiek do mety dotarłem, momenty, w których na tym około dziesięciokilometrowym, płaskim odcinku wzdłuż Dunajca udało mi się przez chwilę podbiec były sporadyczne.



Przekroczeniu linii mety towarzyszyło uczucie przykrej kompromitacji. Nie dlatego, że czas, w którym ukończyłem bieg jest haniebny, ale dlatego, że niebezpodstawnie miałem apetyt na coś lepszego niż tylko walka o ukończenie. Niemniej, człowiek uczy się przez całe życie. Jestem młodym zawodnikiem i podejrzewam, że przede mną jeszcze wiele podobnych lekcji, których wartość jest tak duża, jak słuszne wnioski z nich wyciągnę. Podobny dystans miałem okazję pokonać do tej pory tylko raz. Był to Bieg Rzeźnika Hardcore, którego formuła znacznie różniła się od Mnicha - przez podstawowe 77 km walczyliśmy z kontuzją Łukasza, a pod dotarciu do Ustrzyk Górnych czekała mnie jeszcze spora przerwa. Pokonanie ostatniego etapu było tylko formalnością, bez ambicji walki o wynik. Tym razem chciałem się ścigać - nie wyszło, ale podjąłem próbę. Pierwszym wnioskiem jest fakt, że być może znacznie lepiej sprawdzam się na krótszych biegach - anglosaskie piętnastki, połówki, co najwyżej górskie maratony. Drugi natomiast podpowiada, że biegi ultra to nie rurki z kremem. To robota dla prawdziwych twardzieli, a przede wszystkim doświadczonych rutyniarzy. Na dystansie 100 km trudno jest cokolwiek przewidzieć. Przytrafić może się wszystko. Zmiennych jest wiele - pogoda, zmiany terenowe (obsunięte zbocze, wyższy stan rzeki, wiatrołomy etc.), czy nieoczekiwane kryzysy. Dlatego też na podobnych dystansach trzeba zjeść zęby, by wszystkie te niespodzianki znosić w spokoju, a co najważniejsze, nie dać się im pokonać. Mam nadzieję, że i ja dorosnę kiedyś do takiego poziomu.

Bieg oceniam na plus. Nieco frustrujące były rozbieżności w pomiarze dystansu i sporadyczne błędy w kolorach strzałek oznaczających kierunek biegu, ale w imprezie podobnej skali takie pomyłki się zdarzają. Na szczęście nie słyszałem, by ktoś utracił przez to miejsce na podium, albo zgubił się, za granicą, by właściwą drogę odnaleźć dopiero po nocy walki z wilkami i rozjuszonym niedźwiedziem. Inną sprawą jest echo błędów w pomiarze czasu, które dotarło do mnie po zawodach. Podobno rozbieżności w obliczeniach były kolosalne i, jak w przypadku kategorii kobiet w Mistrzostwach Polski, tym razem miało to wpływ na klasyfikację w ścisłej czołówce biegu. Nie wiem jak wskazany problem został rozwiązany, ale w moim wypadku także brakuje międzyczasu z Przehyby, którego rubryka do dziś pozostaje pusta. Z tego, co widziałem, moja sytuacja nie jest odosobniona. Obficie wyposażone były też punkty odżywcze. Choć większość potrzebnego wyżywienia mam zwykle ze sobą, asortyment na przyszlakowych bufetach nie pozostawiał wiele do życzenia. Pomarańcze, orzechy, czekolada, drożdżówki, herbata, woda, izotonik i wiele innych pozycji sprawiało, że punkty opuszczało się z wielkim żalem i nostalgią, która powracała gdzieś na trasie.


Było KLAWO!

P.S. Trasa biegu to prawdziwy majstersztyk!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz